niedziela, 30 stycznia 2011

30.01.2011 CHANGU NARAYAN

[W:] Na śniadanie zajadamy ociekające olejem obwarzanki - pyyycha i pijemy kawę z gotowanymi mrówkami faraonkami ([K:] mamy ostatnio ich nadmiar w pokoju) i po tym posiłku wyruszamy do świątyni Changu Narayan. Mapa podaje, że to 5 km, ale mamy wrażenie, że idziemy jakieś 20. Po drodze mijamy fabryki cegieł, w których głównie pracują młodzi chłopcy. Cegły robi się ręcznie- mokrą gliną wypełnia się drewnianą formę i tak przygotowane schną na słońcu. Najpierw są szare, a potem - chyba po wypaleniu w piecu - czerwone jak u nas. Mają też oznaczenia - trzy literki np. COD, a w to środkowe "o" jakby wpisany jeszcze igrek - taka niepełna pacyfka, widzieliśmy ze cztery różne oznaczenia (może to informacja z jakiej fabryki pochodzą?). Po drodze jesteśmy świadkami jak dzieciaki zjeżdżają na tyłkach z glinianego osuwiska - super zabawa i można się konketnie wybrudzić.










 Przed świątynią napis, że trzeba zapłacić 100 rupii, więc stoimy przy pustym okienku czekając na biletera, a że ten nie przybywa, wchodzimy z zamiarem zapłaty przy wyjściu. Świątynia bardzo stara i piękna, a plac wokół niej to bardzo klimatyczne miejsce - można tak po prostu siedzieć na słońcu i dumać, a najlepiej nie dumać, tylko po prostu być, siedzieć i już. [K:] To jedna z najstarszych świątyń hinduistycznych w Nepalu, też wpisana na listę UNESCO. Nie wolno nam oczywiście zajrzeć do środka, bo niewiernym wstęp zabroniony. [W:] Jakiś chłopiec chce od nas pieniądze i pokazuje jakąś kartkę zapisaną po nepalsku. W pewnym momencie, gdy czytam ulotkę od tabletek, stają nade mną dwaj chłopcy i z wielkim zaciekawieniem patrzą w polskie literki, a potem coś sobie szepczą do ucha i najwyraźniej się z nas nabijają. W drodze powrotnej oglądamy naprawdę piękne mandale, które są malowane maleńkimi pędzelkami i wymagają wielkiego skupienia. K .od dawna chciała taką mieć, więc po długich negocjacjach mamy własną, bardzo ładną mandalkę, którą pakują nam w tekturowy, mocny rulon, więc powinna przetrwać bez szwanku w plecaku. [K:] Mandala którą kupujemy- jak tłumaczy nam sprzedający - była wykonywana ok. 3 dni (już wcześniej widzieliśmy wielu malujących w niewielkich manufakturach) i jest malowana m. in. złotą farbką. Ta którą wybrałam, ma tradycyjnie połączenie koła i kwadratu (koło symbolizuje to co boskie, kwadrat to co ziemskie - łączą się w jednym punkcie, który ma być początkiem i końcem całego układu), w części środkowej został umieszczony symbol boga OM - ma zapewnić pasmo sukcesów (wcześniej słyszeliśmy, że OM oznacza "bóg dający długie życie"). Mandalę w tradycji buddyjskiej usypuje się z piasku, a następnie niszczy, co jest uważane za sposób medytacji.






 [W:] Napalamy się na powrót na dachu autobusu, ale ostatecznie wracamy piechotą i całe szczęście, bo oglądamy ogromne bambusy, agawy, cegły i piec do ich wypalania, z którego wydobywa się czarny dym. Acha - wychodząc ze świątyni jakoś zapomniało nam się o biletach, więc jesteśmy do przodu solidny obiad dla dwojga, albo piwo. Skromny obiad w znanej już knajpie za 1,60 zł od głowy i idziemy posiedzieć na ryneczku, gdzie zapada decyzja o zostaniu w Bhaktapur jeden dzień dłużej. Zaczepia nas młody chłopak i pyta czy jesteśmy z Rosji, czy z Polski, po czym wypala w naszym języku "cześć, jak się masz?". Zna góry Tatry i Warszawę i prezydenta "Kanczyski". Mówi, że ma w Polsce kumpla o imieniu Jakub i życzy nam miłego wieczoru - ot tak po prostu chciał pogadać i niczego od nas nie chciał - sympatyczne spotkanie. Obserwujemy też uroczystość rozdania dyplomów absolwentom różnych szkół. Coś tłumaczy nam młody chłopak, ale jego nepalingleze i nasz polanglo nie dają jasności sytuacji. Wiemy tylko, że to lokalna impreza, powtarzana cyklicznie i że ci nagradzani ukończyli szkołę. Z wózka na ulicy kupujemy porcję mięsnych momo i frytki dla K. Frytki są ręcznie krojone i przygotowane wcześniej, więc leżą takie zimne na kupie, a przed podaniem lądują na minutę w gorącym oleju - w tym samym oleju lądują kiełbaski, małe rybki, czy warzywne kulki w cieście. Do momo poprosiłem sos "spajsi" i trzeba przyznać, że najpierw z mego nosa wyleciała woda, w oczach nazbierały się łzy a w uszach chyba krew, głowa zaczęła mrowić i w pewnym momencie nie byłem pewien co przeżuwam w ustach i czy coś na pewno w nich jest. Rzeczywiście, kurka wodna, spajsi - a towarzystwo miało ze mnie niezłą polewę, zaś chłopak, który podrywał wcześniej Karolę, proponował mi wodę widząc jak tłumię w sobie rozpacz. A frytki od K. też spróbowałem, ale kompletnie nie czułem ich smaku, więc niech Ona się wypowie. [K:] Frytki zawsze są dobre!
[W:] Z sytuacji zabawnych: idąc do świątyni mijało nas trzech chłopaków jadących motocyklem (jednym motocyklem - tu całe rodziny mieszczą się na motocyklu lub skuterze - standard) i ten w środku rzuca nam szybki mix "haj gajs, hałarju, tenkju, baj baj"- urocze.




3 komentarze:

  1. hej,co u Was,narasta niepokój-od niedzieli nie piszecie?a tu wraca zima

    OdpowiedzUsuń
  2. czy tylko ja się niepokoję?ponad tydzień milczenia-hej,co z Wami?

    OdpowiedzUsuń
  3. pisać pisać nie obijać się grubasy. My i tak wiemy ,że siedzicie na chatce górzystów i udajecie że jesteście w Indiach:)

    OdpowiedzUsuń