piątek, 7 stycznia 2011

06.01.2011 KACZKA PO PEKIŃSKU


[W:] Postanawiamy zacząć dzień od śniadania w typowo chińskiej knajpce/kramiku w hutongu. Bierzemy dziesięć baozi za 10 Y. Wmawiam K. że nadzienie jest sojowo warzywne, choć sama doskonale wie, że to jakiś Pikuś, który jeszcze wczoraj podsikiwał właścicielowi knajpki koła w samochodzie. Bardzo smacznie i tanio, choć brzuchy nie są szczególnie pełne. Bułeczki musiały być bardzo świeże, bo drożdżowe ciasto jest jak pianka i wręcz rozpuszcza się na języku. No i co najważniejsze - podane w tradycyjny sposób, w koszyczku, w którym jeszcze przed chwilę gotowały się na parze. ([K:] Od poczatku pobytu w Pekinie intrygowały nas małe kamionkowe naczynka - takie jakby kubki bez ucha - przykryte od góry papierem. Gdzieś przeczytaliśmy, że to kefir suannai. Tak ciagle nie mieliśmy na kefir ochoty. Dziś postanowiliśmy w końcu spróbować - kefir okazał się jakby waniliowym serkiem homogenizowanym - taki smak z dzieciństwa (moja mama kupowała zawsze w Domu Towarowym), może tylko trochę rzadszy, bo można go pić przez słomkę - rurką przebija się papierową nakrętkę i już. Suannai zazwyczaj pije się przy sprzedającym, bo naczynko jest do zwrotu, takie po prostu wielokrotnego użytku.)   Ponieważ kawa to tu produkt tylko dla turystów i na dodatek droga, decydujemy się na jedną w KFC, gdzie kosztuje 7 Y, no i można przy takim kubeczku siedzieć, czytać i grzać zmarznięty tyłeczek. W raju półsyntetycznych kurczaków z Kentucky zaczepia nas młody Niemiec, który pije mleko, wsuwa frytki i pyta nas o drogę. Właśnie przyleciał z Niemiec, gdzie odwiedzał podczas świąt rodzinę. Mieszka na stałe w Bangkoku, gdzie jest programistą - tworzy "software for online games". Okazuje się, że próbuje się dostać do Red Lantern...więc jak stare wygi tłumaczymy mu co i jak, K. na mapie wskazuje mu drogę, następnie idziemy razem do metra, gdzie tłumaczymy mu jak kupić bilet i gdzie ma wysiąść. Trochę bawi nas ta sytuacja, bo jeszcze przed chwilą nie wiedzieliśmy czy wolno patrzeć w stronę mundurowych, albo czy wypada pomóc sobię ręką przy jedzeniu, a teraz doradzamy Niemcowi - no normalnie Pekińczycy! Żegnamy się w metrze i jedziemy do świątyni Lamy, gdzie obserwujemy modlących się ludzi, wkładających mnóstwo kadzideł do żarzących się przed kolejnymi pawilonami "piecyków". ([K:] Świątynia lamajska (wiadomości z przewodnika) była siedzibą jednej z pięciu szkół buddyzmu tybetańskiego, będąc żywym centrum życia religijnego. Jako jedna z nielicznych przetrwała rewolucję. W pawilonie Wanfu mieści się ogromny 18 metrowy posąg Buddy Przyszłości- Majtreji - wykonany z jenego kawałka drzewa sandałowego (wg.przekazów) z Tybetu byl transportowany trzy lata). Następnie odwiedzamy świątynię Konfucjusza ([K:] Jak podaje przewodnik Bezdroży - pekińska świątynia jest drugą, najważniejszą świątynią konfucjańską w Chinach), skąd długim hutongiem idziemy szukać wieży dzwonu i wieży bębnów. Zmarznięci, szukamy miejsca na wypicie herbaty, ale strasznie wybrzydzamy, "tu nie", "tu nie", "chodźmy dalej" aż trafiamy do "Blue Bud Cafe", gdzie na wstępie wita nas szczekający pies przypominający maleńką brązową owieczkę. Jest też tłusty i bardzo wyluzowany (Garfield!) kot oraz młoda dziewczyna, która włącza nam z komputera romantyczne przyśpiewki po chińsku (ale brzmią bardzo przyjemnie, coś jakby chińska Katie Melua). Ceny są tu wysokie, ale klimat miejsca, wystrój i te dwa przedziwne zwierzaki sprawiają, że decydujemy się wypić najdroższą jak dotąd w Pekinie herbatę (zaparzony rozmaryn) za 28 Y i podwójną espresso za 25 Y. To droga przyjemność, lecz skoro jutro mamy opuścić Chiny, chcemy najpierw zaszaleć. Do czajniczka z herbatą dziewczyna stale dolewa wrzątku, więc ostatecznie wypijamy po kilka filiżanek, w związku z czym muszę udać się do publicznej toalety. W tym Hutongu WC jest wyjatkowo, bo przy wejściu jest wielka metalowa rynienka - mogłoby korzystać 2-3 facetów naraz, a w środku oprócz znanych mi już miejsc z dziurką w podłodze, jest jedna muszla, choć i tak wolałbym przykucnąć nad dziurką. Ostatecznie nie idziemy obejrzeć wież i jedziemy metrem na"naszą" stację Qianmen, by coś przekąsić i zrobić małe zakupy. Najpierw sklepik, gdzie kupujemy suszone owoce, małą pamiątkę i łakocia na wagę, jednak zawiniętego w papierek i do końca nie wiemy co kupiliśmy - na dotyk coś jakby chałwa.  A i najważniejsza sprawa - kurza łapka! Widzieliśmy ich tu sporo, wędzone, pieczone, suszone, a ta jest zapakowana próżniowo, mocno odbarwiona i chyba ugotowana. Widzieliśmy jak facet na ulicy chrupał sobie taką drapcię i wypluwał małe kostki. Trochę mało apetyczne, ale nie spróbować?-grzech!-zwłaszcza za nasze 50 groszy. Potem w budce kupujemy solidny placek za 4 Y (coś jak u nas spód do pizzy), całkiem smaczny, zwykły chlebowy placek, ale za 2 złote jesteśmy oboje obżarci jak świnki. Po drodze odwiedzamy małą herbaciarnię, w której w wielkich ceramicznych słojach leżą całe kilogramy najróżniejszych kwiatów i ziół do parzenia. ([K:] "Herbata" w Chinach to w większości po prostu ziołowe napary. U nas pije się lipę, miętę, a tu jaśmin, rozmaryn, kwiatki przypominajace "śmierdziuszki", czy naszą koniczynę.) Kolory i zapachy przecudne, choć mnie nigdy takie napoje nie jarały, to tu mam wielką ochotę chlipnąć wszystkiego po trochę. K. wybiera 3 rodzaje i bierzemy po 25 gram, choć sprzedawczyni mocno nalega by brać więcej. Ostatecznie zostawiamy 16 yuanów i mamy za to całkiem sporo sprzętu do parzenia. Wracamy do pokoju, gdzie nie ma już chłopaków z Holandii, za to jest ktoś nowy - sądząc po butach pod łóżkiem to facet i raczej Europejczyk, ale zobaczymy.
 





 

Hit dnia (przynajmniej dla W.)- godz.ok.22. Oboje wiemy, że nie spróbujemy podczas tego pobytu wielu rzeczy,o których tu kulinarnie marzymy. Lecz z jedną rzeczą się udaje - Kaczka po pekińsku i to w Pekinie. Wcześniej widzieliśmy tę knajpkę, a w niej tylko Chińczyków. Na grillu przed knajpą wirują apetycznie wyglądające kaczuszki, a na tym grillu dwie liczby - 22 i 50. Pokazuję Pani "22", a ona zaprasza nas do środka. Kaczkę z rożna ciacha tasaczkiem na małe porcje i taka całą kładzie przed nami na talerzu, podając pałeczki. Już wiem, że na pewno 22 yuany nie pokryją kosztu tej imprezy, ale K. mówi, że trudno- najwyżej będzie 50 albo i stówa - kaczka w Pekinie jest w końcu tego warta. Obok kolację zajadają Chińczycy, oprócz kaczek mają ryż i różne kolorowe dodatki, a do tego wódkę, której już próbowaliśmy ( 56 %) - zerkamy na nich i wygląda, że mają po 0,5 litra na głowę. Kaczka jest pyszna! Niby zwykła upieczona kaczucha, ale ta ma bardzo miękkie mięso, otoczona jest ziarnami sezamu i co najważniejsze - podana razem z głową (sic!). Obok zaczynają jeść pracownicy (prawdopodobnie jedna rodzina) tej restauracji, głośno przy tym mlaskając i siorbiąc i robią konkretny syf na stole. Wchodzi trzech panów odzianych w eleganckie płaszcze i zaczynają wieczerzę od zamówienia dwóch flaszek. Po nich jeszcze młoda parka, która zamawia pięknie wyglądający makaron z zieleniną i krewetki. W pewnym momencie w restauracji brakuje ryżu, młoda dziewczyna wychodzi i po minucie wraca z parującym garnkiem (pewnie pożyczyła z restauracji obok), po chwili znów znika na moment i wraca z sałatą - w takim hutongu jest wszystko czego trzeba. Klient chce kaczkę, a u nas się skończyły? no problem - minuta i wszystko podane na świeżo pod nos. Naprawdę! I nikt tu się niczemu nie dziwi, restauracja nie jest sterylna, jałowa i ultra-czysta - jest jakby drugim domem prowadzącej ją rodziny, która je z gośćmi, śmieje się, ogląda telewizję podczas gdy my zajadamy obiad, czy z zaciekawieniem obserwują jak nieporadnie chwytamy porcje pałeczkami. Jednocześnie jedzą obiad, sprzątają, zachęcają przechodniów do wejścia, robią zakupy na straganiku obok, czy obsługują. Rodzina zaprasza do stołu, jak sądzimy, dziadka, który przychodzi z własną porcelanową miseczką. Panuje miły i rodzinny klimat, i choć pewnie polska stacja sanitarno-epidemiologiczna miała by tu sporo do powiedzenia, to zdecydowanie bardziej wolę zjeść właśnie w takim "normalnym" miejscu. Jestem szczęśliwy, najedzony i spełniony, a co najważniejsze chcąc zapłacić, pokazuję szefowi, by zapisał cenę na kartce. Morda cieszy mi się strasznie, gdy spod długopisu wyłaniają się dwie piękne dwójeczki - za tyle dostałem całą, caluteńką, łącznie z dziobem i mózgiem pekińską kaczkę i taką też całą z głową zjadłem (sam, bo K.nie skusiła się ani na kęs) ([K:] Kiedy W. jadł tą głowę, zastanawiałam się co zrobić, żeby go jeszcze kiedyś pocałować. Choć wiem, że jadłam już mięso, nie do końca dopuszczam ten fakt do świadomości - jak mawia moja koleżanka z pracy, to wynik "selekcji mózgowej" - coś w tym napewno jest. Kaczka była jednak zbyt dużym obiążeniem dla mojej wyobraźni - nie zjadłam). A muszę dodać, że po drodze do "dziwaczki" spotykamy Filipa, który już mieszka w innym miejscu. Mówi, że młode piękne dziewczyny zapraszały go na herbatę, pokazuje mi "dyskretnie", że to były fajne laski, ale wiedział że próbują go naciągnąć i jakoś się z tego zaproszenia wykręcił. Pożegnaliśmy się z nim na ulicy, sądząc, że już się nie zobaczymy, a te holenderskie skubańce znowu siedzą w Leo i oglądają filmy. Przed kaczką był "Między słowami", który oboje bardzo lubimy i czasem w Pekinie odczuwamy klimat tego filmu, a teraz leci amerykański szit - jakieś pterodaktylo-kosmiczno-limfatyczno-straszydłowe stwory chcą zjeść grupę ludzi, która ukryła się w markecie - masterpiece!
"z wydarzań magicznych [K:] ": - zobaczyć szczęście na twarzy W., który skończył jeść kaczkę - BEZCENNE!
 Obserwacje ogólne:
- w chińskich sklepach nie ma chińskiej tandety, takiej jaką znamy z naszych bazarów. Oczywiście wypowiadać możemy się tylko w oparciu o tygodniowy pobyt w Pekinie, a to z pewnością nie są Chiny jakie chcielibyśmy poznać. Był plan by skierować się na południe i spędzić trochę czasu w nieznanych turystom prowincjach, ale inaczej się to wszystko poukładało. Tu też jest mnóstwo grających i świecących zabawek z marnej jakości plastiku, na ulicach widzimy czasem podróby znanych marek, jak na przykład plecak Adidos, ale ogólnie mamy wrażenie, że chłam trafiający na nasz rynek jest produkowany właśnie na potrzeby tego rynku, a Chińczycy mają swój własny chłam - chyba dużo lepszej jakości.

- po ulicach jeżdżą samochody wszystkich marek świata, te znane i te które dla nas są zupełną nowością. Bardzo dużo jest volkswagenów, a przeważa jeden model -Santana. Widzieliśmy Santany w wersjach 2000, 3000, sedany i kombi, przypominają trochę Jettę, jednak są inne. Wsród volkswagenów są jeszcze dwie ciekawostki: lavida i sagitar. Wielu ładnie ubranych panów jeździ czarnymi passatami (identyczne jak u nas) oraz audicami. Mimo chaosu na ulicach dziwimy się, że nie widzieliśmy ani jednej stłuczki, a wierzcie nam, że natężenie ruchu jest tu nieporównywalnie większe. Poza tym trzeba przyznać, że Chińczycy są bardzo dobrymi kierowcami i czują swoje pojazdy. Niejednokrotnie widzieliśmy jak auta mijały się w Hutongach na milimetry i choć czasem aż czekaliśmy, by czarne bmw i audi się wzajemnie porysowały, nic takiego się nie działo. Wczorajszego wieczora Filip stwierdził, że po pobycie w Indiach chińscy drajwerzy nie robią na nim żadnego wrażenia i  że zrozumiemy to dopiero tam na miejscu

- podróżowanie w styczniu ma wady (pogoda, temperatura, przerażająco zimny wiatr), ale i zalety - trochę tańsze bilety, mniej odwiedzających zabytki
- coś o filmach, bo codziennie mamy wiele skojarzeń z filmami, a nigdy nie ma czasu by o tym pisać. Przede wszystkim Pan marek Koterski powinien przyjechać tu na kilka tygodni, a z pewnością powstały by kolejne świetne historie z życia Miauczyńskiego
- wielu młodych Chińczyków ma u dłoni jeden długi paznokieć. Dotyczy to albo kciuka albo małego palca, zazwyczaj jednak kciuka. Sporo takich widzieliśmy, więc zapytałem w barze młodą Chinkę. Ta z drwiącym uśmiechem odpowiedziała, że "oni myślą, że są Handsome", ale sądząc po jej reakcji, chłopcy są chyba w błędzie.
U nas już przed północą, choć u Was dopiero po południu. Jutro jeśli wszystko pójdzie dobrze lecimy da Nepalu. W Katmandu planowo będziemy ok. południa (czasu lokalnego) w sobotę - nie wiem kiedy uda nam się dodać relację. W Nepalu, internet jest dużo wolnieszy, więc pewnie będzie też problem z dodawaniem zdjęć. Będziemy się jednak starać uaktualniać nasza relację. Na dziś to tyle. Żegnamy się z Pekinem i Chinami, z nadzieją, że jeszcze tu wrócimy.  

3 komentarze:

  1. Janeczko jak jedliście robaki to chyba kaczka dużej różnicy nie robi ;p jesteście Mistrzami :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mistrzostwo za słowa "zastanawiałam się co zrobić, żeby go jeszcze kiedyś pocałować". Spadłem z fotela :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale narobiliście tym opisem kaczki po pekińsku. Zaraz będzie rajd po sklepach w poszukiwaniu kaczuszki i pichcenie w domku. A w moim stanie niestety jak na coś ochota się pojawi to klops - musi zostać zaspokojona :-)
    Trzymajcie się ciepło
    見你,祝你好運

    OdpowiedzUsuń