środa, 5 stycznia 2011

03.01.2011 PEKIN O SMAKU PRZERÓŻNYCH ROBAKÓW

[W:] Pospaliśmy solidnie, rano nasze fransuckojęzyczne koleżanki wybyły w miasto, a my powolutku zebraliśmy się, by w pierwszej kolejności soptkać się z naszym znajomym z maili o imieniu Dawa. Dawa miał nam pomóc w załatwieniu przejazdu do Lhasy i w ogóle ogarnąć temat Tybetu wraz z dotarciem do granicy z Nepalem. Pojechaliśmy więc do pewnego hostelu w centrum i pytamy : "We are looking for Dawa", dzwinie na nas patrzono, poproszono też bym zapisał jego dane na kartce, a kolega w recepcji zaczął przeszukiwanie kompa. Mała konsternacja, zdziwienie na twarzach. To on nie jest wasz friend?-pytamy - nie jest waszym pracownikiem? (ja sądziłem nawet,że szefem-właścicielem). ([K:]Okazało się, że nie. Prawdziwy Dawa, do kórego pisaliśmy, ma swoją agencję w Lhasie, więc na spotkanie z nim nie mamy raczej szans). Nie dogadalismy się, ale przynajmniej zapowiedzieliśmy się na jutro, że zakwaterujemy się u nich (obecny hostel jest bardzo fajny,miły i przytulny, ale trza poznawać świat). Dzień jednak zaczął się przyjemnie od śniadania w znanym już nam barze, a właściwie jego zewnętrznej części, gdzie można kupić żarełko z ulicy w okienku. Kupiliśmy po nadziewanym placuszku (taka ich kanapka), baarrrrrdzo smaczne, i porcję mocno sycących grubych makaronków (coś jakby nasze kopytka w okrągłym kształcie) w sosie, po którym musiałem powiedzieć "o kurrr...de" i wsysać w usta powietrze aż do czasu wejścia do metra (papryczka chilli w chińskim wydaniu).  Znów byliśmy na Tiananmen, znów prześwietlali nam bagaże i znów chcieli nam wcisnąć grające kolorowe bączki. Zwiedziliśmy Zakazane Miasto - owszem robi wrażenie, ale bardziej chcieliśmy zobaczyć cesarskie ogrody, które albo zimą są niedostęopne dla turystów, albo Singaja się co nieco pogubiła - tak czy siak uważamy, że całkiem nieźle sobie cesarska familiada mieszkała. ([K:] Zakazane miasto jest piękne! Niezapomniana architektura. Oczywiście pogubiliśmy się w poszczególnych świątyniach, pałacykach, bo trudno wśród nich odnaleźć oczywistą drogę. Niesamowite jest też to, że Zakazane miasto dominuje układ architektoniczny całego Pekinu. Wokół zakazanego miasta biegnie tzw. pierwsza obwodnica, wokół Tiananmenn kolejna i tak do czwartej, za którą powstają współczesne osiedla.) Następnie byliśmy świadkami jakichś dziwnych "manewrów", musztry, zmiany - nie wiemy do końca o co chodziło, ale grupa wojskowych zablokował wyjście z Zakazanego Miasta i musieliśmy czekać - podobnie sprawa miała się na samym Tiananmen  (o tym nie doczytaliśmy, ale nadrobimy i napiszemy  o co come on). Po Forbidden City czekały nas nie lada atrakcyje - najpierw chcąc się ogrzać weszliśmy do typowo chińskiej rodzinnej restauracyjki przy przystanku autobusowym. Najpierw wzięliśmy dzbanuszek herbaty, z którego młoda dziewczyna nalała nam do uroczych filiżanek-pucharków, a czytając przy okazji angielskojęzyczne menu postanowiliśmy zjeść właśnie tu. Choć menu po inglisz, to gadka absolutnie niet i palcami pokazujemy co i jak. Zamówona zupa i ryż z wieprzowiną, a przynoszą dwie miski (no to pewnie dostaniemy dwie zupy), a tu nieeeee. Dostajemy wazę zupy z chochelką i nalewamy do miseczek, których pożeramy po trzy. ([K]: zupa pyszna, z tofu, pomidorami i "roztrzepanym" jajkiem). Donoszą talerz ryżu z jajkiem i ogórkiem więc czekamy na wieprzowinę, zastanawiając się jak powinniśmy się zachować. Gdy próbuję jeść pałeczkami, przygląda mi się jeden z członków tej (jak sądzimy) rodziny ciesząc swą sympatyczna twarz - miłe, ale krępujące, zwłaszcza, że ryżyk czasem z gęby wylata. Ostatecznie zjadam sam ryż, K. mi nie pomaga i idę uregulować rachunek, zastanawiając się czy wieprzowinka jeszcze się robi, czy nie dogadałem się z kelnerką. Na szczęście opcja numer dwa - nie dogadałem się, bo rachunek jest niższy niż powinien,więc za wieprzka nie płacimy. Naprawdę smacznie, zdrowo i w sumie niedrogo - najedliśmy się oboje za równowartość 26 złotych i wychlaliśmy dzbanuszek pysznej, jaśminowej herbaty. Ale nic to - kulinarny szał miał się dopiero zacząć.  Z pełnymi brzuchami idziemy na ulicę..........gdzie można spróbować przeróżnych cudów. Z dziesiątek możliwości, my wybieramy trzy - skorpion, wąż i na koniec szarańcza. Wszystkiego próbujemy oboje, na czego dowód K. na zdjęciu z robalem w ustach. Skorpion smaczny (namówili nas na niego młodzi Pekińczycy, którzy chcieli nas zaprosić na imprezę z karaoke), wąż jak niedosmażona kiepska ryba w pikantnych przyprawach (nic specjalnego) i szarańcza pychotka, choć jedno usmażone na oleju odnóże "przerośniętego konika polnego" wbija się K. pod język. Kusiły nas jeszcze baranie jądra i penisy (poważnie), małe rekiny, nerki wieprzowe, wątroby, jedwabniki (najbardziej obleśne i najtańsze tłuste larwy), wije, pisklęta(chyba kacze-po 4 na kijku), i przeróżne inne żyjątka - nie decydujemy się jednak ze względu na ceny. Wracamy więc, kupując po drodze znane nam już piwko Yan Jing, setkę 52 procentowej chińskiej gorzałki* i małą colę. I tak, z robalami i chińskim bimbrem w żołądkach kończymy ten naprawdę dobry poniedziałek, a że poniedziałków oboje nie lubimy, tymbardziej jest nam miło zasypiać. Jutro zmieniamy miejsce zamieszkania. Niech się Wam przyśnią skorrrrrrpionyyyyyyy.........
* gorzałka wydaje się bardzo tania (ok. 1,7 zł za 100 ml, czyli tyle co najtańsze piwo tutaj), dlatego przed zakupem wypytałem koleżankę-Chinkę z hostelu co to naprawdę jest i czy nadaje się do picia. Powiedziała, że to taka ichnia wódka i koniecznie musimy spróbować, ale uwaga!-jest "very, very strong". Nie takie STRONG się pijało (przy tej okazji chcielibyśmy serdecznie pozdrowić Ojcysia i Mechatego-chyba pamiętacie bimberek z 2000 roku...)
 
























 
 
[K:] Z sytuacji zabawnych: chodzimy sobie po hutongach i ciagle nas coś dziwi. Wojetk woła: "patrz, patrz Karol", po czym sprzedawczyni ze stoiska obok powtarza "pacpackarol". I tak już dziś zostaje - jestem pacpackarolem.
[K:] Z sytuacji zadziwiających: po Pekinie jeżdża takie małe pojazdy, motoriksze -  blaszaki na trzech kółkach. Proponują ludziom przejazd jak taksówki. Z przodu siedzi kierowca, z tyłu miejsce dla pasażera. Zastanawialismy się czy bylibyśmy w stanie zmieścić się tam oboje - jest tam naprawdę ciasno, po czym na naszych oczach kierowca upchał tam trzy osobową rodzinę i psa. 
[K:] Przed wyjazdem zastanawialiśmy się czy Chińczycy maja psy - nie jest przecież tajemnicą, że pies to chiński przysmak - otórz mają! Są one zazwyczaj małe, właściciele wożą je nawet czasem na rowerach, a wszyskie bez wyjątku na dwór wychodzą w ubrankach. Tak czy siak, można powiedzieć, że pies najlepszym przyjacielem Chińczyka. 



6 komentarzy:

  1. Pane Wojtas hoho jakie PKSy:)
    Pacpackarol no co ty a fuuuuu! Ale podziwiam:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Guys the food looks delicious!!! But I cannot believe Karolina is eating it for real!! Although I know for a fact that Wojtek will eat ANYTHING:)

    Love all the pics, - Sonny

    OdpowiedzUsuń
  3. Robaki... :) Janeczko widzę, że już bez problemu z mięskiem ;p

    OdpowiedzUsuń
  4. Na początku poznajemy kobietę wegetarianinkę, aż w końcu po przebyciu setek kilometrów, ta sama kobieta wcina padlinę i zajada się robactwem biegającym, jakby to była kolba kukurydzy ;) szok ;P

    OdpowiedzUsuń
  5. Cholera. To niektórzy w swoich łazienkach mają same chodzące rarytasy, a masakrują je kapciami ;P
    Ale tak na serio to pełen szacun, że odważyliście się spróbować tych "delicji".

    OdpowiedzUsuń
  6. "pacpackarol" ma szansę się przyjąć! Umieramy ze śmiechu

    OdpowiedzUsuń