wtorek, 11 stycznia 2011

09.01.2011 KATHMANDU


[W:] Kurrrrka wodna! Kurrrrka siwa! Motyla noga! (pamiętam o małej Hani). Przespałem 19 godzin! Mieliśmy wczoraj po dwóch godzinach snu pójść i ogarnąć okolicę, no i tyleśmy ogarnęli. 19 godzin! Trudno mi przypomnieć sobie kiedy ostatnio spałem tak długo. Nawet po jakichś bardzo ciężkich popijawach człowiek wstawał po dziesięciu. Rano woda w prysznicu nie jest już tak ciepła i nadal nie ma prądu, ale K. mówi, że był jak spałem i nasz komputerek się naładował. W cenie pokoju była mowa o śniadaniu, więc idę zapytać kolegę, który wręcza mi menu i po niedługim czasie dostajemy: kieliszek soku z mango (pyszny), ja kawę, K. herbatę, jajecznicę z dwóch jajek i dwa tosty. Wcześniej kolega proponował mi również "porridge", a ponieważ nie rozumiałem co to jest, zamówiłem tylko jedną porcję na spróbowanie. Okazuje się owsianką z dodatkiem plasterków banana - pycha. Potem sprawdzam w sieci i rzeczywiście słownik podaje "owsianka". Najadamy się pysznie na tarasie z widokiem na tarasy innych domów i na ulicę Tredevi Marq, z góry świeci słońce, jest ciepło, jest jasno, jest pięknie. W zwykłej koszulce jest mi nadal ciepło, choć inni łażą solidnie odziani (są jednak i tacy w koszulkach i klapkach). Na tym tarasie tak bardzo się nam podoba, że siedzimy jak wczasowicze z laptopem i wygrzewamy się na słońcu. Zafascynowani jesteśmy widokiem osy, muchy i innych owadów, które czasem podlatują do stołu. Zamawiamy jeszcze dużą kawę (duża tutaj oznacza dzbanek, z którego wyszło nam pięć kubków) i Hot Lemon dla K. średnia porcja (o połowę mniejszy dzbanuszek cytryny zalanej gorącą wodą - fajna rzecz), całość kosztuje 100 NPR, czyli nasze 4 złote, co bardzo nam odpowiada. Jest piknie! Następnie ruszamy zwiedzić okolicę. Po drodze spotykamy naganiacza, z którym rozmawialiśmy już wczoraj -"Rimember mi maj frends?" Of kors, że my Cię rimember. Jest w sumie mało nachalny, wręcz kulturalny i dobrze gada po angielsku, ale jednak nie da się ot tak po prostu spławić. Skoro jednak potrafi "załatwić wszystko", mówimy, że po krótkim pobycie w Pokharze, pewnie wrócimy do Katmandu i szukamy dobrego noclegu, ale maksymalnie za 10 USD i jak coś ma, to niech nam pokaże. Idziemy więc razem, trochę opowiada nam o Nepalu, pokazuje co niektóre sklepy, pyta o Polskę, zachwala piękno Pokhary (widać, że to miejscowy ziomal, bo wielu się z nim wita) i ostatecznie przyprowadza nas do hotelu, zagaduje coś z właścicielem (pewnie-"Siema!Mam dwójkę frajerów z Polski!Odpalasz mi 5 dolców!"). pokazuje nam pokój, taras, widoki, i zaczynamy ustalać cenę. Staje na tym, że za dwójkę z łazienką (całkiem niezły pokoik) będzie 9 dolców za dzień. Pasuje nam, więc się zgadzamy, ale nie ma tak lekko - jeśli chcemy za tą cenę, musimy zrobić rezerwację i wpłacić za dwa dni (18 $). Mówi, że bez tej płatnej rezerwacji później cena może wynosić 20 za noc. No, no, no! Chwila negocjacji i urabiamy właściciela, dodać do tego stanowcze no, no, no w wykonaniu K. i umowa jest taka, że jeśli tu wrócimy po jakimś tygodniu w Pokharze, przypomnimy się mu z ofertą 9 $ i taką cenę mamy otrzymać. No ciekawe...zobaczymy. Następnie ruszamy w stronę Świątyni Małp, mijając po drodze setki kolorowych sklepików, taksówek, riksz i od cholery motocykli.
Porada wujka W. - dla wszystkich miłośników motoryzacji: już przed samym lotniskiem jedna rzecz szczególnie rzuciła mi się w oczy - prym wiedzie i zdecydowanie na ciasnych ulicach Kathmandu rządzi Suzuki Maruti. Zwłaszcza taksówkarze ukochali sobie tę markę i zdecydowana ich większość jest koloru białego. My też przybyliśmy tu z lotniska taką - do bagażnika wszedł tylko plecak K., a ja musiałem wsiąść z moim do środka. Nepalczycy jeżdżą też motocyklami - jest ich mnóstwo, normalne spalinowe maszyny, z reguły japońskie, a ruch jest tu lewostronny. W Pekinie próbowałem liczyć do dziesięciu sprawdzając, czy przez 10 sekund da się nie słyszeć klaksonu i były momenty, że się dało. W Kathmandu 3 sekundy bez klaksonów to już coś, a zrozumienie zasad prowadzenia pojazdów jest wyjątkowo trudne. Zasada jest jedna - jest kawałek miejsca,wjeżdżasz i koniecznie używasz przy tym klaksonu.



Przed Świątynią Małp bardzo ucieszył nas widok skaczących makaków. Małpy i psy zdają się prowadzić tu pewną rywalizację - dzielą razem tę przestrzeń, ale są reguły, które małpy lubią łamać, a wtedy psy atakują. Małpy też bywają agresywne, nawet w stosunku do ludzi. Później dostajemy ważną poradę, by nie utrzymywać z małpą kontaktu wzrokowego, bo to może ją rozdrażnić, a gdy zaatakuje jedna, reszta potrafi się przyłączyć i dotkliwie pogryźć człowieka. Bierzemy te radę do serca, bo ostatecznie nie zaszczepiliśmy się przeciwko wściekliźnie. W Świątyni zaczepia nas starszy facet, ma na imię Kumar i zaczyna opowiadać nam o tym miejscu, o czczonych tu bóstwach, historii. Oprowadza nas po kompleksie, a my zastanawiamy się kiedy uświadomi nas o kosztach jego usług. Chodzimy jednak za nim i zadajemy pytania, a on w bardzo przyjemny sposób odpowiada i cudownie się śmieje. ([K:]Kumar mówił, że świątynia ta ma duże znaczenie dla buddystów. Kiedy w to miejsce przybył Budda - było tu jezioro. Przez 5 dni świecilo słońce, odparowalo wodę, urosły kwiaty lotosu. Dziś to miejsce ma niezwykłą moc. Ci którzy tu przychodzą chorzy, z chorym ciałem , ale też i duchem zostają uzdrowieni. Kiedy dzieci są chore nie prowadzi się ich do szpitala tylko tu do świątyni Hindu, która ma wielką moc i uzdrawia. Przed Jej świątynią Kumar pyłkiem kwiatowym zrobił nam na czole czerwone kropki - mają symbolizowac szczęście i ochronę Buddy. Zaprowadził nas też do klasztoru gdzie mieszka ok 40 mnichów - byliśmy świadkami ich modlitw).Kiedy już zaliczamy wszystkie punkty, dochodzimy do sklepiku (aaaha!), w którym Kumar "czasami" pracuje. K. od początku wyjazdu mówiła o chęci zakupu tybetańskiego młynka modlitewnego, więc oglądamy, dotykamy, a Kumar i młodszy kolega - właściciel sklepiku-zapraszają nas do środka. Chcąc się odwdzięczyć postanawiamy kupić młynek właśnie tutaj. Koszt 900 NPR ([K:] były też tańsze, ale ten jakoś najbardziej mi się spodobał, podobno właśnie takie są wyjątkowe, bo wytwarzane tylko w dwóch miejscach w Tybecie) - nie mamy tyle, więc po długim namyśle i negocjacjach, oferujemy 400 rupii i 5 dolarów, co daje ok 750 npr, czyli na nasze - 30 zł. Po transakcji Kumar pyta, czy nie mamy nic dla niego, ale choć byśmy chieli, naprawdę nie mamy dla niego prezentu. Robimy sobie też wspólną fotkę i obiecujemy wysłać mu na mail. Kumar twierdzi, że gdyby tylko mógł oddałby nam nawet tysiąc dolarów, bo jest szczęśliwy jeśli może nas uszczęśliwić. Rozmowa bardzo miło nam się wciąż rozwija, a nowo poznani koledzy ponownie zapraszają nas do wnętrza małego sklepiku i częstują herbatą, mówiąc że odmowy nie przyjmują. Herbatę podają w szklaneczkach z grubego szkła (coś a'la musztardówy), a jako spodeczek dają nam mosiężne misy (czyżby modlitewne?). Rozmawiamy, opowiadamy o Polsce, a Kumar śmieje się i mówi, że widzi po Karolinie, iż ta na pewno coś ciekawego dla niego ma. Okazuje się, że Kumar opiekuje sie psami i małpami na terenie świątyni, więc proponujemy, że wrócimy tu i przyniesiemy dla zwierząt jedzenie, on zaś twierdzi, że najlepsza byłaby mąka, z której on zrobi chleb dla małp, bo kupny jest drogi i małpki go nie lubią, a jak Kumar chlebek upiecze to nie ma.....
Na koniec ofiaruje nam jeszcze białe tybetańskie szale, które mamy włożyć na szyję gdy będziemy wracać do Polski, w zamian K. wyciąga z torby długopis i nasze zdjęcia paszportowe - nic lepszego naprawdę nie mamy przy sobie. Po wyjściu, oboje stwierdzamy, że to, co właśnie nas spotkało było szczere, piękne, magiczne i wzruszające, a Kumar rzeczywiście jest w stanie bardziej ucieszyć się z poczęstowania nas herbatą niż z ewentualnych pieniędzy. Zamiast kasy woli mąkę na zrobienie posiłków dla małp. Wyjątkowe doświadczenie.

[K:] W Nepalu wszyscy witają się słowem "Namaste"! Często przy tym składając ręce. Oznacza to "pozdrawiam Cię i życzę Ci wszystkiego dobrego", a dosłownie "pozdrawiam boską część Twojej istoty".
Wracamy, po drodze nartętny typ próbuje opchnąć nam ceramicznego słonia i twierdzi, że ma wielu polskich przyjaciół, na dowód czego mówi do nas "dzień dobry". Na ulicy w iwlkim parowniku facet przygotowuje małe pierożki, podobne jak w Pekinie, ale mniejsze i tutaj nazywają się MOMO. Cena 30 npr - czyli nasze 1,20 zł, ale naprawdę mamy tylko 25 r, więc prosimy by za tyle nam nałożył. Dostajemy na aluminiowym talerzu porcyjkę momo polanych pikantnym sosem - porozumiewawcze spojrzenia - ryzyk fizyk - jemy! K.wyjada ciasto, a ja nadzienie przygotowane prawdopodobnie z płuc i serc, ale jest naprawdę smaczne. Gdy już znajdujemy bankomat idziemy do knajpki, a tam bierzemy "dosa masala z cebulą" i "special dosa masala coś tam..." - żarełko pyyyyszne. To coś jakby zapiekanka z dobrze doprawionych warzyw, podana w formie placka, a do tego dwie miseczki sosów. Druga to w zasadzie to samo, ale bez cebuli i zawiniętę w cienki płat ciasta. Rewelacja, a do tego najadamy się do tego stopnia, że część zostaje na talerzu (sam w to nie wierzę). Popijamy herbatką - K.zwykłą, a ja z mlekiem - bo to tutejszy przysmak - mnóstwo ludzi pochlipuje sobie taką w ciągu dnia. (moja Mama nazywa taką herbatkę Bawarką). Małe zakupy - piwo Everest i suszone kawałki kokosa. Piwo jest tu drogie, zapłaciliśmy za butelkę 650 ml 180 rupii, tyle samo kosztuje tu mała whisky 180 ml, a whisky reklamują tu wszędzie, choć szczerze mówiąc nie widzimy tu ludzi w towarzystwie alkoholu, ani też wypitych, jeśli już to sympatycznie upalonych haszem, który jak tylko zachodzi słońce, można tu dostać wszędzie - nie trzeba nawet szukać, miejscowi ziomale szybko wypatrują turystów i oferty sypią się same.











"z wydarzeń magicznych [K:] ": przeżyć moment, kiedy gasną wszystkie światła (pamiętacie jak Świetlicki śpiewał o momencie kiedy zapalają się wszyskie światła), całe miasto pogrąża się w ciemności - BEZCENNE!

1 komentarz: