piątek, 21 stycznia 2011

20.01.2011 KATHMANDUPA

[K:] Przyznaję się, że z mojej winy, wstajemy dziś za późno (to dlatego, że śnił mi się system porozumiewania się ryb, a potem w tajnym laboratorium ryba, która mówiła), w pośpiechu żegnamy się z "szefem" i "mamą" i pędzimy na autobus do Kathmandu. Zimno i wszystko we mgle, słońce za chmurami. Jedziemy, a droga szałowa jak ostatnio - do tego autobus przy każdym hamowaniu wydaje z siebie dziwne piski. Jest ciekawie.
[W:] Ja to nie wiem za bardzo po co do tego Katmandu wracamy, ale moja przyszła żona ma już rozpisany plan na wszystkie dni i ma być fajnie, więc pokładam w Niej swe nadzieje. Dojeżdżamy po ponad siedmiu godzinach i mnie od pierwszej chwili wkurzają taksiarze, którzy oczywiście mają "weri gut prajs", tłok, korek, milion klaksonów naraz, rikszarze też z super cenami, sprzedawcy wszystkiego i niczego, naganiacze, chłopaki z ziołem, panowie z owocami i motocykle wjeżdżające prawie w moje dupsko. W Pokharze było dużo spokojniej, dało się chodzić po ulicach, taksiarze byli mniej nachalni no i przede wszystkim widoki, które wynagradzały zimny pokój, brak prądu i netu i inne niedogodności. Mamy już ustawiony wieloosobowy pokój za 4 dolary w zagubionym hotelu, którego tak szukaliśmy, jednak po drodze oczywiście z otwartymi ramionami witają nas naganiacze. Jeden z nich oferuje nam pokój za 250 rupii, więc obejrzeć nie zaszkodzi. Jest całkiem całkiem, ale nie jesteśmy przekonani, poza tym nie mają tu netu, co ostatecznie przekreśla tę propozycję. Idziemy więc do kolejnego hotelu z tym samym facetem, który twierdzi, że Polska to "bjutiful kantry", choć bladego pojęcia nie ma na jakim kontynencie się mieści. Najlepsze, że jest po sąsiedzku z tym, do którego zmierzamy, aż przez chwilę myślimy, że dzęki naganiaczowi dostaniemy dwójkę zamiast zbiorówki w tej samej cenie. No dobra - oglądamy pokój za 300, rozbita umywalka, grzyb na ścianie, śmierdzi przetrawionym alkoholem i papierosami, na ścianach plamy, pęknięta spłuczka i brak okna w kiblu, przez co jest tam cholernie zimno. Internet Wi-Fi mają, ale podobnie jak w Pokharze, tylko gdy jest elektryczność. Piętro niżej pokazuje nam jeszcze pokój za 350, dużo schludniejszy, słoneczny i z widokiem na ogród. Dumamy, kombinujemy i ostatecznie bierzemy ten zasyfiony za 300. Jest tu tak paskudnie, że Karola po zrzuceniu plecaka mówi, byśmy jak najszybciej wyszli na miasto,by tej rozpaczy nie oglądać. Już po chwili stwierdzamy, że to była bardzo durna decyzja. 50 R więcej za słoneczny, ładniejszy pokój z widokiem na ogród - 50 R to 2 złote, złotówka od głowy! Tu pragniemy przestrzec wszystkich podróżujących przed kretyńską oszczędnością. Takie grosze można zaoszczędzić jedząc jedną mandarynkę dziennie mniej i z pewnością nie są one warte spania w czymś takim. Kibel się rozpada, spłuczka zadziałała raz, więc już wiemy po co to wielkie wiadro pod kranem, zasłony wyglądają jak by ktoś umył nimi akademik po juwenaliach, albo jakby w tym pokoju spędził tydzień człowiek z ciężką biegunką, nie pozwalającą mu na wyjśćie do sklepu po papier toaletowy, więc z braku laku... Pisząc poprzednie zdania przy świeczce, nagle zapaliły się lampy. Prrrrrrąd! No to szybko włączamy nasz magiczny czajniczek! Nalewamy wody i co? wygląda jak ta w jeziorze w Pokharze, po wielkim praniu, które zrobiło 10 rodzin. Echhh...herbatę robimy z gotowanej mineralnej. Netu w pokoju nie łapiemy, ale na dole przy recepcji działa bez zarzutów. Lecę po butelkowaną wodę, w sklepie fajny kundel przymila się do mnie, a że psiaki uwielbiam, to głaszczę go, a on dziwnie ociera się o mnie, jak to w zwyczaju mają zwykle koty. Wracam, a K.nieco zielonkawa na twarzy mówi, że będzie "zwracać". Jak powiedziała, tak uczyniła. Nie wiem, czy tak podziałał na nią wygląd naszego nowego salonu, czy zaszkodziło jakieś żarełko, ale fakt, że i mnie dzisiaj jakoś napompowało i trochę mdliło. W pokoju odkrywam też, że na nogawkach, w miejscach, gdzie ocierał się o mnie piesek, mam wielkie syfiaste plamy. No, k..., cudnie! Acha - połaziliśmy trochę po dzielnicy, zjedliśmy obiad i wracając w tym tłoku K. zniknęła mi z horyzontu - zgubiliśmy się. Czekałem przed hotelem i na szczęście się odnaleźliśmy, ale żeby dodać dniu nieco kolorytu, wspomnę, że jej komórka się rozładowała i nie mieliśmy kontaktu, było ciemno, nie miała mapy, ani pieniędzy. No i taki to był dzień do dupy, mam wielką nadzieję, że jutro los się do nas uśmiechnie, wstaniemy zdrowi, wypoczęci i zadowoleni. Uśmiechnięta Pani zapuka do drzwi i po chwili zostawi w pokoju dzbanek kawy, chrupiący chlebek z masłem, pomidorem, serem, cebulką, solą i pieprzem, do tego miseczka twarożku ze szczypiorkiem i rzodkiewką i kilka plasterków camemberta. To oczywiście tylko przystawki, bo główną atrakcją będzie wielka jajecznica na grzybach, pomidorach i cebuli z mieszanką curry. Wszystko zagryziemy kawałeczkiem migdałowego torcika, pochlipując małą filiżaneczkę Kopi Luwak, po czym umyjemy nasze śnieżnobiałe zęby w pachnącej i przyjaznej toalecie. Opłuczemy też nasze jędrne ciała pod krystalicznie czystą, gorącą, niekończącą się wodą z góskiego strumienia, po czym nabalsujemy swe sprężyste kończyny najnowszym balsamem ze stajni amerykańskich naukowców. I tak uśmiechnięci i gotowi na nowe przygody, wyjdziemy w miłosnym uścisku na ulice Kathmandu, witając się z naszymi przyjaciółmi z dzielnicy Thamel, a jedyny klakson jaki tego dnia usłyszymy, pochodził będzie z ciężarówki, która stojąc pod hotelem, w ten przemiły dla ucha sposób poinformuje mnie, że oto przywiozła, w darze od władz miasta, nowiutkiego Royal Enfield w wersji Deluxe. Słodkich snów...

                                                

1 komentarz:

  1. Spoko, luz! Jutro będzie lepszy dzień! na miesiąc podróży jeden dzień gówna dla odmiany musi być;) Pozdrowienia z zimowej Polski!

    OdpowiedzUsuń