wtorek, 11 stycznia 2011

10.01.2011 POSZUKIWACZE ZAGUBIONEGO HOTELU

[W:] Rano przy identycznym jak wczoraj śniadaniu rozmawiamy z Khem'em - twierdzi, że wykazaliśmy się sporą odwagą, jedząc momo z ulicy. Mówi, że w nadzieniu może znaleźć się dosłownie wszystko i on sam nigdy takiego ryzyka nie podejmuje - daje nam też radę, że jeśli cały talerz żarcia kosztuje 30 rupii, to powinna nam się zapalić "czerwona lampka". Na szczęście nasze układy pokarmowe są w bardzo dobrej formie. Prosimy go też a zabukowanie biletów autobusowych do Pokhary i umawiamy się, że jeśli wrócimy, da nam pokój bez śniadań za 10 dolarów. K. szpera w necie i znajduje najtańszy nocleg w okolicy - 2 USD. Według mapy to całkiem niedaleko, więc ruszamy na poszukiwania. Po osiagnięciu celu i obejściu go dziesięć razy, zaczynamy pytać miejscowych. Jeden mówi, że w lewo, drugi w prawo, trzeci prosto, a czwarty, że nigdy tu takiego hotelu nie było a jesteśmy dokładnie w miejscu wskazanym przez mapę. 
Zaczyna być nerwowo. Postanawiamy się nie poddawać, łazimy więc tymi samymi uliczkami, ale g... znajdujemy. Idziemy więc w drugą stronę i dochodzimy do jakiegoś pałacu/muzeum, gdzie uzbrojeni w długą broń panowie wpuszczają nas przez wielką bramę. Należy zostawić cały sprzęt, ciuchy, torby i nie wolno robic zdjęć, więc nawet nie kupujemy biletów, tylko idziemy do innego obiektu turystycznego. Dochodzimy do Singha Durbar, gdzie przed wejściem znów witają nas Panowie i Panie z wielkimi spluwami. Jakoś i tu nie mamy ochoty wchodzić - po pierwsze, nikt do naszych polskich facjat nie będzie mierzył z półtorametrowej strzelby, po drugie, oboje nie mamy pojęcia co to ten Singha Durbar jest, więc lepiej pójść na targowisko. Tam oglądamy szale, kiecki, koce i wszelkiej maści tekstylia w milionach kolorów. Pan zachwala wodoodporne zegarki (trzyma je w misce wody - działają!), dużo jest kolorowych owoców, ale jakoś nie wiedzieć czemu, ciagle się ich obawiamy. Przy kolejnym placu handlowym kupujemy w budce samosy (pierożki z warzywnym nadzieniem smażone w głębokim oleju). Wracamy, zerkając wciąż na mapę i postanawiamy jeszcze raz podjąć się poszukiwań hotelu za dwa dolce.
Po godzinie trafia nas szlak i przestajemy się do siebie odzywać. Krążymy wciąż w tej samej okolicy, aż wreszcie skręcamy w maleńką uliczkę, przy której sprzedają orzeszki i owoce. Yes! Po kilku zakrętach wyłania się "Silver Home". Wita nas chyba trochę upalony chłopak i zachwala moją bródkę, sugeruje też, że powinienem przyozdobić ją barwami reggae (bródka w ogóle jest tu częstym pretekstem do rozpoczęcia rozmowy). W pokoju jakieś osiem łóżek, mają prysznic z ciepłą wodą, mają bezprzewodowy net i spory taras na górze - cena jak w sieci - 2 dolary od łóżka. Podoba nam się, więc zapowiadamy się, że za jakiś tydzień tu zajrzymy. Wracając postanawiamy nagrodzić się za wytrwałość i konsekwencję. Piwo "Nepal Ice", puszka aloesowego napoju i paczuszka prażonej fasolki moong - razem 245 rupii, ale w zamian za te luksusy nie jemy kolacji (proszę Khem'a o wrzątek i jednak napycham bebzon kupioną jeszcze w Pekinie zupką z makaronem). Wkurzeni, że podpięcie jednego zdjęcia zajmuje ok 40 minut idziemy spać zaraz po 20.00.













[K:] Pomimo tego, że na ulicach nie jest najczyściej - często lądują tam odpadki i takie tam, ani przez moment nie dochodził nas przykry zapach. Wrecz przeciwnie, zazwyczaj pachnie kadzidłami, których tu wypala się naprawdę dużo, albo jedzeniem, które pachnie bardzo smakowicie. W Kathmandu nie spotkaliśmy też Mc Donaldsa, ani KFC!!! Może to jedno z tych miejsc na ziemi gdzie jeszcze nie dotarły?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz