sobota, 26 lutego 2011

25.02.2011 DELHI



[W:] Druga z rzędu nieprzespana noc i raniutko lecimy na dworzec. Mamy małe nieporozumienie dotyczące innego zrozumienia wczorajszych informacji z dworca, ale powtarzając sobie, że przecież oboje jesteśmy oazami spokoju, działamy dalej bez złych emocji. Linia metra do lotniska jest w osobnym terminalu i ma też osobne ceny - 80 rupii bilet. K. zostaje z tobołami w poczekalni, ja jadę na lotnisko - metro i airport to jakby inny świat, do którego wchodzi się z ulicy jak do magicznego lustra - zupełnie inna czasoprzestrzeń - czysto, wręcz błyszczy, uśmiechnięci mundurowi pytają czy potrzebuję pomocy, chłopak zaprasza do windy, na ścianach tabliczki "zakaz plucia pod karą grzywny 200 rupii", no inny świat. By wejść na terminal panowie chcą kolejne 80 rupii za jakiś bilet, czego nie rozumiem, ale po krótkiej chwili odnajdujemy się z Beatą i wracamy do K. (nie miała pieniędzy, komórki, ani paszportu -wszystko było u mnie w torbie, więc mogły być jaja). B. przeżywa pierwsze zetknięcie się z Indiami, ale nie ma czasu, by usiąść i pogadać, trzeba bowiem ruszać w drogę. Dziewczyny zajmują kolejkę do przechowalni bagażu, a ja lecę załatwić bilety. W ponad godzinę jestem w kilku informacjach, u jakiegoś menedżera, w dziesięciu okienkach i załatwiam, mówiąc najprościej, gówno. Nie chcę o tym pisać, by nie rzucać znów kurwami - powiem tylko, że musicie być w Indiach gotowi na totalny chaos informacyjny, na rozkładanie rąk, na zaprzeczanie sobie typu "tak, może pan jechać pociągiem do Haridwar, ale to niemożliwe" i na bardzo nerwowe sytuacje w kolejkach, przy okienkach, czy w rozmowach z durniem, który na koniec stwierdza, że on wcale nie jest pracownikiem informacji i robi mi przysługę, czy złote porady "najlepiej dla pana będzie wynająć taksówkę".


Ostatecznie łapiemy wesoły autobus i dostajemy najlepsze miejsce, czyli przy kierowcy i decydujemy się jechać kawałek dalej niż do Haridwar, czyli do Rishikesh. Zamiast 5 godzin, jak zapewniał bileter, jedziemy prawie 8 i docieramy do miasta po 20. B. widzi po raz pierwszy jak za autobusem biegną rikszarze, by nas podwieźć. Miasteczko nieduże i sporo hoteli, ale o tej porze trudno znaleźć cokolwiek. K. czeka z plecakami, my biegamy, oglądamy kilka i jeden nam bardzo odpowiada, jednak, gdy już chcemy się tam ulokować o godz. 22.00, okazuje się, że nie ma wody (godzinę temu była) i awaria potrwa do jutra, choć niczego nie mogą nam obiecać na sto procent. Po drodze w biegu kupiliśmy 3 indyjskie piwa po 90 rupii. Ostatecznie lądujemy w wypasionym hotelu z pokojem za 500. Zaczyna się wielkie odpakowywanie prezentów z Polski. Po ponad dwóch miesiącach przerwy, moje zęby zanurzyły się w przepysznych kabanosach i żółtym serze, do tego kanapki z suchą kiełbasą - cuś pięknego! Wśród prezentów również leki, muza, filmy, a co najważniejsze - wielka puszka kawy i uwaga - browarrrr w puszce! Dzięęęę-kuuuu-jeeee-myyyy!!! Żeby nie było do końca tak słodko, kupione piwo indyjskie okazało się gazowaną wodą z aromatem - nazywa się to to Chinar i uważajcie, bo naprawdę wygląda jak browar, zwłaszcza że w butelce od kingfishera i zimne. Rodzime piwko jest jak balsam dla ciała i duszy, jednak ta ochydna ściema z pseudopiwem za 90 rupii (łącznie 270) nie daje mi zasnąć, za to B. pada jak pijana, krótko potem dołącza do niej K., a ja kombinuję co zrobić sprzedawcy-oszustowi.

[B:] Pierwsze wrażenia po wylądowaniu? Na lotnisku wszysko wygląda ładnie i jest czysto. Jednak po wyjściu na ulicę widzi się całkowicie coś innego. Dużo śmieci, są wszędzie. Przepisy ruchu drogowego - hmmm co to jest w ogóle... K. mówi, że spokojnie, przejdziemy. Tylko trzeba uważać, bo oni nie patrzą, większy ma pierszeństwo. Podróż autobusem też daje mi sporo wrażeń. K. i W. opowiadają mji sporo ciekawych rzeczy i przygód. Widzę kilka małp (zawsze widziałam je z zoo, a tu biegają na wolności). Kierowca non stop trąbi, wydaje się jakby prowadzenie auta polegało tu głównie na trąbieniu i wyprzedzaniu na "trzeciego". Jedziemy trochę po prąd i wszyscy grzecznie robią nam miejsce.
Moje wstępne wrażenie kulinarne - jedzonko bardzo dobre, herbatka pyszna, bardzo słodka. K. i W. opowiadają o kulinarnych fascynajcach i zawsze mówią: "musisz tego spróbować" i tak też zrobię.
Dziękuję K. i W., że mogę tu z nimi być.

24.02.2011 POLISH DELHI


[W:] Noc w pociągu, jak to noc w pociągu - półspanie, półczuwanie i po łbie torbami dostawanie, ale dotarliśy do stolicy kraju. Na obrzeżach miasta, przy torach jest długi szereg prowizorycznych mieszkań/szałasów, otoczonych śmieciami, panuje smród. Wysiadamy na stacji Old Delhi, gdzie nie ma informacji turystycznej, więc za 7 rupii od głowy podjeżdżamy metrem dwa przystanki do New Delhi. Acha - musimy się przyznać, że choć pogardzamy łażeniem do makdonalda, kejefsi, czy innych im podobnych w podróży, to weszliśmy na Old D. do maka by cokolwiek wrzucić do żołądków, a tam oprócz stoiska Mc, jest drugie okienko restauracji Desi Potli, gdzie za 22 rupie można kupić zestaw śniadaniowy z ryżu, dwóch ciapati, dwóch sosów i pikantnego jogurtu - to nawet taniej niż czasami z ulicy. Kawę i herbatę trzeba już kupić przy kasie Mc i kosztują więcej niż nasz zestaw - po 25 rupii za kubek, ale po raz pierwszy od długiego już czasu podano mi kawę z ekspresu i to kawę z ziaren, kawę kawową, a nie gównianą rozpuszczalną - szczęście to ogromne. Ciekawostkami w Makdonald są m.in. brak toalety, a nawet umywalki do opłukania rąk, dużo kanapek wegetariańskich, ryż, czy informacja, że w tej restauracji nie serwują wieprzowiny i wołowiny (z mięs jest only chicken). Na dworcu New Dlehi, w długiej kolejce spotykamy trójkę bardzo sympatycznych Rodaków, którzy są jeszcze na etapie pierwszego szoku, ponieważ przylecieli wczoraj i po spędzonej nocy w stolicy, ruszają dalej. ([K:] Pozdrawiamy serdecznie! Dajcie znak jak Wasza podróż.). Na klatę przyjmujemy pierwszą delijską nerwówkę, bo po kolejce do informacji i drugiej do okienka rezerwacyjnego, okazało się, że choć mamy numer paszportu B., na którą czekamy, to nie mamy go fizycznie w rękach i bilety nie mogą zostać wystawione. Na wprost od wyjścia ze stacji New Delhi jest zatłoczona, pełna turystów ulica, gdzie szukamy taniego noclegu. Karola siedzi z plecakami, a ja udaję się na rekonesans. Większośc hoteli jest pełna, w innych słyszę ceny 700, 1000, a nawet 1200 za noc. Dwie miejscówki spełniają jako tako nasze wymogi, ale syf jest okrutny, prysznice lub spłuczki nie działają, grzyb i wilgoć. Po obejrzeniu ok. 20 miejsc (nowy rekord po nepalskim Bhaktapur) decydujemy się na pokój za 330 rupii u śmiertelnie poważnego pana z przekrwionym okiem, jednak idąc tam zaczepia nas szajbnięty menel, który ma dla nas pokój za 200. Po drodze pan kolega krzyczy, śpiewa, głośno wita się ze wszystkimi i gada coś do nas niezrozumiale - jedynie "gut rum, weri gut rum" jakoś kumamy. Pokój u sympatycznej starszej pani jest rzeczywiście całkiem "gut", choć z dzieloną łazienką na zewnątrz i brudną pościelą oraz opakowaniem po prezerwatywach w śmietniku i nie za 200, a za 250. ([K:] Pokój jest położony ponad wszystkimi innymi, prowadza do niego wąskie schody - wyżej tylko drabina na dach - czuję się prawie jak księżniczka w wieży, choć jak wiadomo, ani nie księżniczka, ani nie wieża.) Bierzemy, a rozśpiewanemu miłośnikowi tanich trunków dajemy dychę bakszyszu, choć chce początkowo pięć dych. Właścicielka guest housu nosi przy sobie zagięty sztylet, więc sądzimy, że jest Sinkiem, a jej biuro to dwa łóżka, dwa krzesełka i metalowa szafa. Skrupulatnie wypełnia wszystkie papiery, numery, wizy, a nawet miejsce urodzenia "Jelehia" (Jelenia Góra). Mówi, że jak zaczynała prowadzic ten biznes, to było dużo łatwiej i przyjemniej, a teraz nic tylko papiery, dokumenty, biura i że ona tego wszystkiego nie rozumie, to już nie są jej czasy. Mówi, że Polaków przyjeżdża do niej wielu i rzeczywiście w księdze gości widać kilka rodzimych nazwisk. Na głównej ulicy trudno opędzić się od ludzi z super ofertami: kolczyki, skarpetki, bębenki, henna, hasz, trawka, hasz, trawka, hasz, hasz, hasz, pokój, riksza, hasz, latarka, hasz. Z super ofert wybieramy jedną - pierdykniemy Karoli zdobienie dłoni henną.





Gość pokazuje nam swoje katalogi z tatuażami, a ja od jakiegoś czasu jestem zainteresowany tego rodzaju pamiątką z Indii, więc zwęszył klienta i zachwala swoje prace. Z tego co widzimy na jego dłoniach i przedramionach, to daleko gościowi do artysty, ale ten tłumaczy, że był młody i nie miał sprzętu, a teraz już jest "professional". Robi K. ładny, choć bez szału wzorek na dłoni, schrzania tylko część na palcu. ([K:] Żeby jakoś "wybledzić" część palca, szoruję go czym się da przez następną godzinę - efekt marny.) By zaprezentować umiejętności, w gratisie robi mi na nadgartsku znak Oma i gdy obserwuję jego drążą dłoń, wiem już, że z pewnością to nie jest ten jedyny wybraniec, któremu dam kłuć swoje ciało. Poza tym oboje z K. mamy dużo zastrzeżeń co do sterylności i jakości jego sprzętu. Łazimy tak bez celu, zaglądamy na dworzec, by zaplanować dalszą trasę, aż gdy nastaje czas kolacji w knajpie w menu widzimy napis "sniadanie" (przez s). Pytamy co to znaczy, a facio, że to "polish breakfast". A gdy słyszy, że my jesteśmy Polisz, wita się słowami "dzień dobry, jak się masz, chcecie piwo?" - bardzo jest nam miło i dumni jesteśmy, że karta dań zaczyna się polskim słowem.


Okazuje się, że właściciel restauracji, wyglądający jak mafijny boss, przy którym chłopaki latają jak nakręceni, trzydzieści lat temu robił poważne interesy kupując z Polski kryształy i sprzedając je w Indiach, gdzie był totalny deficyt wspomnianych piękności. Teraz już Indie są pełne kryształów, ale boss mówi, że da się jeszcze robić biznes na polskich swetrach, butach i skórzanych kurtkach. ([K:] wcześniej widzimy restaurację "Tadka"). W naszej noclegowni umawiamy się z szefową na kolejne spotkanie za ok. 2 tygodnie, a ta ściska nas jak własne wnuczęta, bo wstajemy wcześnie i już się nie pożegnamy.

23.02.2011 PRAWIE MAHARADŻA (CHOĆ PRAWIE ROBI RÓŻNICĘ)


[W:] Rano opuściliśmy pokój, ale Baba pozwolił nam zostawić tu plecaki do wieczora. Do wizyty w pokoju z internetem zamówiłem kawę, a K.coś rewelacyjnego - Kashmiri Tea, którą przygotował Johny - polecamy spróbować. Na mailu bardzo miła informacja o wystawionych biletach lotniczych na dalszą podróż, o czym później. Chcemy jednak zaznaczyć, że pomocy w załatwianiu biletów ponownie udzieliła nam Pani Maja Forysiak z biura Eyand Travel, które gorąco polecamy, zwłaszcza jeśli chcecie odbyć podróż koleją transsyberyjską.
Więcej info tu : WWW.TRANSSIB.COM.PL
Dobre śniadanie z ulicy i żałosna próba oszukania nas na 5 rupii. Pod knajpą mamy niezły ubaw, pytając rikszarzy o cenę podrzucenia nas do Pałacu Maharadży. Pierwszy chce 100, po chwili mówi, że okej - 80! Drugi już lepiej, zaczyna mówiąc 60, po chwili okej - 50! Najlepszy był trzeci (wszyscy obok siebie, ale silniki zagłuszają i nie słyszą naszych rozmów z innymi) - chce 150, czym rozbawia nas do łez. To też dobry przykład dla Was, jak tu powstaje kwota usługi - na oko. Uda się? Nie uda? Zapomnijcie w Indiach o słowie "przyzwoitość", nie ma go w słowniku Indian w rozmowach z przyjezdnymi. Idziemy pieszo, a słoneczko dziś napieprza tak, że sił brakuje po kilometrze. Dochodzimy i miłą niespodzianką jest cena biletów - zwykły 50, studenci 25. Już sam kibelek przy wejściu wart jest tych rupii. Przed wejściem pozwalamy sobie na luksus i wypijamy na pół puszkę zimnej pepsi. Pałac, przyznać to trzeba, konkret, ale dla zwiedzających udostępniono tylko niewielką część, bo wciąż mieszka tu Maharadża, wnuk innego Maharadży, a inną część stanowi luksusowy hotel, którego ceny bardzo nas zastanawiają.
Dla mnie najlepsza była końcówka, bo przy wyjściu trafiliśmy do garażu szefa, a tam prawdziwe cuda, dzieła sztuki, rzeczy niewyobrażalnie piękne - ogromne rolls-royce'y, buick, cadillac - pięknie zachowane stare cudeńka. Zdjęć nie mamy, bo fury były za szybą, w którą świeciło słońce. Wracamy w żarze i zbywamy kilku rikszarzy. Po kilkuset metrach podjeżdża dżip cabrio marki Mahindra, a w nim dwaj panowie umundurowani jak wojskowi. Gadka szmatka, dokąd jedziecie etc. i proponują nam podwózkę.
O ja cieeeee! Jedziemy dżipem Maharadży z jego ziomalami! Panowie bardzo sympatyczni, zwłaszcza ten co nie kieruje. Mówi, że Maharadża i jego żona są super, a oni są pracownikami tego wypasionego hotelu. Uczy nas nawet liczyć do dziesięciu, a także słów mąż i żona. Pokazujemy na mapie, że chcemy wysiąść gdzieś po drodze do clock tower, a oni na to "ok" i dowożą pod samą bramę. Chcieli nas nawet podwieźć do guest housu, a na koniec gadatliwy kolega chciał nam jeszcze dać swój numer komórki, byśmy dzwonili w każdej sprawie będąc w Indiach - a on nam z przyjemnością pomoże. Kłaniamy im się w pas chyba po trzy razy, dziękując w duchu, że odczarowali nam dzisiejszy obraz chamowatych, chciwych Indian. Przygoda to nie lada, a gęby cieszą się nam jeszcze godzinę.






Po tej przejażdzce, czujemy się prawie jak Państwo Maharadżowie - fajnie musiało wyglądać, jak wysiadaliśmy pod starym rynkiem z "prywatnego" dżipa z kierowcą wśród dziesiątek riksz. Prawie Maharadżowie zasługują chyba na świeży sok z mango z lodem? - słodycz, miodek, cudna rzecz! Na targowisku znajdujemy patelenki do ciapati i, kurde, okazują się dość ciężkie, bo to kawał stali, zwłaszcza, że interesuje mnie ten większy model. Taki zakup zostawiamy na później. Godzina łażenia po straganach i kolejny luksus dnia - K. sok z marchewki, a ja w końcu odważam się na trzcinę cukrową. Karola wyczytała gdzieś, że sok trzcinowy to jak ampułka z amebą i dla europejczyka skończyć się może tygodniem na kiblu, jeśli nie szpitalem. Raz się żyje, choć perspektywa trzynastogodzinnej jazdy pociągiem z ciężką sraczką jakoś nie zachęca.
Soczek przepyszny i wcale nie tak słodki jak sądziliśmy - orzeźwiający i stawiający na nogi - polecamy, choć chyba lepiej jeśli wypowiemy się na ten temat jutro. Z braku laku idziemy pod fort, by z góry popatrzeć na miasto przy zachodzie słońca. Widoki piękne, ale Stefan dziś się nie pojawił, byli za to jego kumple. W Baba Guest House wypijamy znowu kawę i Kasmhiri Tea Johny'ego, który dosiada się do nas i gadamy chwilę. Wychodzi też z nami na ulicę i gada z rikszarzami, więc jedziemy na dworzec za 50 rupii (późna pora = wyższa cena). Acha - w hotelu mają księgę wpisów od gości i znaleźliśmy tam notatkę Asi z Polski sprzed dwóch miesięcy. Też się wpisaliśmy i zdecydowanie polecamy Wam to miejsce w Jodhpur.



Johny prosił, byśmy nie wpisywali kwoty, jaką zapłaciliśmy za pokój, ale pamiętajcie, że da się dogadać na dwie stówki za całkiem dobry pokój, co prawda bez słońca, ale czysty, z dużym łóżkiem, fajnym kibelkiem i ciepłą wodą z bojlera (niestety nie leci ona z prysznica, a z umieszczonego pod nim kranu, więc kąpiel wymaga małej gimnastyki).

22.02.2011 BOJOWNICY O "SPRAWIEDLIWOŚĆ"


[W:] Kiepska, nieprzespana prawie noc i wczesna pobudka. Na stacji autobusowej obserwujemy przygotowania do otwarcia interesu. Każdy zamiata słomianą miotełką tylko przed swoim sklepikiem, wózkiem, kramikiem, przesuwając po prostu kupę śmieci kawałek dalej. Jeden chłopiec wmiótł nawet śmieci pod nasz autobus - co z oczu.... Zagaduje nas chłopak o ciekawym imieniu "Money", choć tak naprawdę ma inne, podobnie brzmiące, ale wszyscy tak na niego mówią. Zna się z Kuku i Hanumanem i po krótkiej gadce daje nam wizytówkę zaprzyjaźnionego guest housu w Jodhpur. Kierowca i bileter śpią w autobusie. Gdy się budzą, chłopak-bileter zaprasza, bysmy włożyli plecaki do bagażnika z tyłu, oczywiście chcąc za każdy po 10 rupii ekstra, a ponieważ się nie zgadzamy, cham wyciąga plecaki i mówi, że nie jedziemy. No to mówimy, by oddał nam kasę za bilety. Strasznie jest denerwujący, a K. tak zagotowana, że zastanawiam się, czy wydrapie mu oczy przed, czy po uduszeniu. Ostatecznie siłą wtargnąłem z plecakiem do środka i gówniarz nie dostał ani rupii, za to my musieliśmy się kisić z plecakami przez pięć godzin. Nie chodziło tu o te marne 20 rupii, tylko o tę irytującą zasadę "biały-płaci ekstra".



Powstał nawet rym częstochowski - "przecieranie szlaków dla Polaków". Najgorsze, że przed nami starsza pani, chyba Brytyjka, zapłaciła dla świętego spokoju i nie mogliśmy stwierdzić, że nikt nie płaci. Zwycięstwo okupione zostało sztywnieniem nóg, pleców i karku, ale dojechaliśmy. Po wyjściu z autobusu mamy agresywne nastawienie do rikszarzy i naganiaczy, w ogóle do wszystkich. Jeden gość pyta czy jesteśmy z Holandii i twierdzi, że on jest Baba i czeka tu na nas. Okazało się, że na podarowanej ulotce widnieje "Baba Guest House", ale mówimy mu, że to nie na nas czeka i zwyczajnie, a nawet nieco ostro spławiamy. Ten zaraz podaje mi komórkę i rozmawiam z Money. W międzyczasie jakiś rikszarz zagląda mi w mapę, a ja już jestem tak wpieniony że wydaję dziwne dźwięki i macham mu tą mapą przed twarzą. Chwila na oddech, pożucie tabaki i znów Baba mówi, że przyjechał tu specjalnie rikszą po nas i możemy z nim pojechać obejrzeć pokój, a jak się nie spodoba to pójdziemy gdzie indziej, riksza na jego koszt. Wsiadamy, bo to darmowy dojazd do centrum. Pokój za 200 jest bardzo dobry, a Baba to fajny gość. Bierzemy pokój i przepraszam go za agresję, ale wyjaśniam mu co i jak, a on twierdzi że rozumie i żebyśmy odpoczęli, a formalności potem - hehe - chyba się bał, że K. pociągnie mu z dyńki jak usłyszy "money". Tego dnia wiem, że jest zdolna do zabójstwa. Miłą niespodzianką w pokoju jest mały bojler, dzięki któremu w krótkim czasie można podgrzać wodę do kąpieli. Po krótkim odetchnięciu ruszamy na stary ryneczek pod "clock tower", a stamtąd na widoczny z daleka fort, o którym już na wejściu powiedzieliśmy "nooooo, nieeezłe to to".






W środku także galeria broni i znów przepiękne miecze, sztylety etc. Rewelacyjną sprawą jest już sam widok z murów okalających tego kolosa. Siedzieliśmy na parkingu spory czas i obserwowaliśmy "niebieskie miasto" oraz oddalony pałac Maharadży oraz poznaliśy nowego kumpla - Stefana - trochę brudny kundel przylazł, obwąchał nas dokładnie i przysiadł się na murku sprawiając wrażenie, jakby też podziwiał widok. W pewnym momencie przeciągnął się ziewając i ...pierdząc, tak nas tym bawiąc, że zapomnieliśmy o wszystkich dzisiejszych gównianych sprawach.


Stan ten jednak nie trwał długo, bo będąc już naprawdę głodni trafiliśmy do knajpy, w której chciano nas bardzo nieładnie wyrolować. W skrócie: ja zamówiłem thali, K: ryż z warzywami - obydwie potrawy po 35 rupii, o czym jeszcze upewniliśmy się siadając do stołu. Dostałem dwa ciapati z dwoma sosami i na osobnym talerzu ryż, który pochłonąłem szybko, a chłopaki dorzucili jeszcze 2 placki. Czekaliśmy więc dość długo na potrawę Karoli, sądząc, że skończył się ryż. Pytamy co jest grane po jakichś 40 minutach, a gość ładuje do nas, że dwa placki z sosem to było thali, a gotowany, zimny ryż to potrawa K. i należy się 70 rupii. Obiecałem dziś nie używać w opisie wulgaryzmów, więc powiem tylko, że bardzo się zdenerwowałem i próbowałem dojść do porozumienia z chłopakami w naprawdę grzeczny sposób. Ostatecznie zapłaciliśmy 35 rupii i Karola wyszła głodna i znów gotowa zabijać. Cyknęliśmy fotkę menu napisanego w hindi i front knajpy, by chociać chłopcy przez chwilę pomyśleli, że może jesteśmy z Lonely Planet i damy im w przewodniku po durnych łbach. Co ważne - w karcie nie było ani jednej pozycji w cenie 35. Echh - szkoda gadać. Karalajna zjadła kolację z owoców, które o tej porze były jedynym żarciem do zdobycia. W sklepie nabyliśmy papier toaletowy i wodę, dowiadując się, że w całym Rajasthanie po godzinie dwudziestej nie można już sprzedawać w sklepach alkoholu i piwo można dostać tylko i wyłącznie w knajpach lub hotelach. Na zakończenie dnia postanowiliśmy zrobić sobie wielki test wzajemnego zaufania, oddając jedno drugiemu głowę pod nożyczki. Fryzury wyszły nie tak źle, choć oryginalnie i nawet oboje jesteśmy dumni ze swoich zdolności manualnych, przy wykorzystaniu grzebienia i nożyczek krawieckich.
[K:] Pod zegarem próbujemy szafranowego lassi. Dla nas słodkie i trochę przereklamowane, choć może dla innych wyśmienite. Kosztujemy go w sklepie z przyprawami (choć nie tam jest robione), gdzie wchodzimy zachęceni zapachem herbat i innych cudów. Zakupujemy tylko jedną paczuszkę, bo plecaki pękają w szwach.








[K:] Z mandalay.pl:
"Jodhpur jest dużym, dość interesującym miastem leżącym na granicy pustyni Thar. Wszystkie budynki w starszej cześci miasta pomalowane są na kolor niebieski. Najważniejszą budowlą miasta jest stojacy na wzgórzu imponujacy Mehrangarh Fort."
Z Wikipedii, wolnej encyklopedii:
"Twierdza Mehrangarh, to jeden z największych fortów w Indiach polożony na wzgórzu nad miastem. Zalożony w 1459 przez Rao Dzodha Singha, wodza klanu Rathore. Po wybudowaniu fortu przeniósł stolice swego królestwa do Jothpur zalożonego poniżej nowo wybudowanej twierdzy. Twierdza była rozbudowana przez jego nastepców, szczególnie intensywnie od połowy XVII do połowy XIX wieku. Aktualnie apartamenty królewskie stanowia muzeum."

"z wydarzeń magicznych [K:]": zachód słońca z widokiem na błękitne miasto, z którego dochodzą śpiewy z meczetów, rozmowy ludzi, dżwięki klaksonów, słyszane jakby oddzielnie, ale zlewające się w całość - BEZCENNE!

21.02.11 PUSHKAR


[W:] Rano zjedliśmy małe śniadanie na tarasie Hill View Guest House i wyskoczyliśmy do świątynki na wzgórzu, widocznej z okna, a tam spotykamy głuchoniemego chłopaka z Australii, który wychował się w Indiach, ale wybrał Australię. Komunikowaliśmy się za pomocą kartki i długopisu i choć nie szło płynnie, to "pogadaliśmy" jakieś pół godziny. Najlepsze było wyjaśnianie mi skąd pochodzi - podwinął rączki i zaczął skakać jak kangur - no i od razu wiadomo o co chodzi. Snujemy się po miasteczku oglądając po pięć razy te same sklepiki. Obchodzimy jeziorko dookoła, gdzie próbują nam wcisnąć kwiatki i namawiają by założyć powitalne bransoletki (kawałek nitki). Spróbowaliśmy też rewelacyjnych, tłoczonych przy nas soków - chickoo, papaja, a mi najbardziej smakował lemonkowy. W jednym małym sklepiku obejrzeliśmy kilkadziesiąt miniaturowych obrazków malowanych na jedwabiu i po krótkich targach z bardzo fajnym właścicielem K. zakupiła jeden przedstawiający konia, czyli symbol mocy, siły, energii. Były też słonie oznaczające szczęście, oraz wielbłądy, czyli miłość. Jakiś czas później spotkaliśmy tego samego faceta pod innym, głównym sklepikiem, będącym jednocześnie jego mieszkaniem.






[K:] Ów "facet" - Kumar jest artystą, sam maluje miniatury, jednym włosem wiewiórki, farby tworzy z minerałów. Sztuki malowania nauczył go jego dziadek (nauczył się w ciągu roku), malować umie 20 osób z jago rodziny. Mają też małą manufakturę w której tworzą inne dzieła. [W:] W środku jesteśmy jak zaczarowani. Dom jest pełen antyków, przepięknych mebli, obrazów, rzeźb, a tradycja rodzinna jest kontynuowana od trzech pokoleń. Właściciel pokazuje nam zdjęcia swego ojca i dziadka, w tym jedno z ofiarowania obrazu Indirze Gandhi, a także książkę o Indiach, w której jest część poświęcona jego rodzinie i sklepikowi. W tak familijnych klimatach, pomyślałem o moim Tacie, który od jakiegoś czasu tworzy sobie gabinet, własny magiczny kąt i powiedziałem o tym Kumarowi, który zrobił się jakiś poważniejszy. Połaziliśmy, pooglądaliśmy i w rezultacie wiozę Tacie niewielką szkatułkę wykonaną z ciemnego drewna i pokrytą cienką warstwą brązu. Najchętniej wydalibyśmy tu wszystkie pieniądze, ale to oznaczałoby powrót do Rzeczypospolitej, więc wyhamowaliśmy. Dowiedzieliśmy się jednak, że duże gabarytowo rzeczy można wysłać drogą morską - widzieliśmy nawet rozpiskę cen zależnych od kilogramów. Być może kiedyś tu wrócimy i zrobimy poważniejsze zakupy, które wyślemy do domu, a sami z małym plecakiem popędzimy dalej. Niedługo po wizycie w "underworld" jak określił swój dom Kumar, spotkaliśmy samego Kikasso.



Tak - Kikasso! Informacje o nim możecie znaleźć w necie. Pogadaliśmy, pooglądaliśmy zdjęcia i posłuchaliśmy jego historii. Rzucił dawno temu dobrą posadę w banku i zaczął medytować poprzez malowanie. Jego obrazy są dość prymitywne, ale być w Pushkar i nie przywieźć oryginału Kikassa? O no! Mamy więc malowany na płótnie wizerunek Boga Ganesha, którego lubimy najbardziej wśród bogów hindu (K. lubi jeszczę Kali - "krwawą boginię"). Wymieniliśmy kontakty i obiecaliśmy, że umieścimy na stronie kilka zdjęć jego obrazów, które dostaliśmy na płycie. Po powrocie, gdyby ktoś był zainteresowany, możemy również pomóc w zakupie prac samego Kikassa. Jeszcze "tiptopami" pozwiedzaliśmy ciasne uliczki, a w jednym sklepiku K. namówiła mnie na zakup bawełnianych, cienkich spodni, a co najważniejsze - czerwonych! Pan krawiec od ręki przyciął i zszył mi nogawki - wreszcie ktoś rozumie, że dużo w brzuchu, mało w nogach. Na zakończenie dnia pogadałem z Hanumanem, który zdradził mi tajniki robienia chlebków ciapati, parathy i ziemniaczanego curry. Bardzo polecamy Hill View Hotel - nie wiemy po ile są inne pokoje, Kuku wspominał coś o 300-400 rupiach, ale nasz za 200 był całkiem ok, poza tym rodzinna atmosfera, piękny widok z tarasu i kiblowego okienka, chłopaki jak "swoje chłopy" i ogólnie bardzo nam się tu podobało.







[K:] Informacje z sieci:
"Pushkar to prastary ośrodek kultu boga-stworzyciela Brahmy nad jeziorem na skraju pustyni Thar. Wg legendy Brahma chciał w miejscowym jeziorze dokonać samounicestwienia (jagna), a kiedy jego żona Sawitri nie przybyła na czas, wówczas poslubił inną kobietę. Rozgniewana Sawitri przekleła Brahme, że za karę nie będzie czczony nigdzie poza Pushkar.
Znajdujące się w pobliżu światyni świete jezioro jest uważane za cudowne i uzdrawiające.
Każdego roku przybywa tu ponad 200 tysn. ludzi i ok. 50 tys. wielbłądów a także bydła. Targom towarzyszą wyścigi wielbłądów, przedstawienia ulicznych aktorów i muzyków."

20.02.11 JAIPUR- PUSHKAR


[W:] Uregulowaliśmy rachunek, ostatnie zdjęcia Royala należącego do Pana Singh'a - właściciela hotelu i polecieliśmy na stację autobusów, po drodze zjadając ciapati z curry ziemniaczanym. Nie mieliśmy biletów, więc wyszło maleńkie zamieszanie, ale w końcu udało nam się usiąść na najlepszych, luksusowych wręcz miejscach, czyli w kabinie kierowcy. Plecaki przy nas, dużo miejsca na nogi i emocje związane z obserwowaniem stylu jazdy naszego i innych kierowców. Dość szybko dotarliśmy do Ajmer, gdzie na stacji nie było słowa po angielsku. Z pomocą przyszedł Kuku, który wyjaśnił nam co i jak i zaprosił, byśmy obejrzeli jego rodzinny guest house, a żebyśmy nie błądzili, jego brat wyjdzie po nas na stację, zaprowadzi do pokoju, a jak sie nie spodoba - trudno. Fajny, miły i nienachalny gość, podobnie jak Hanuman, który czekał na nas w Pushkar. Na pokój w cenie 200 rupii decydujemy się w 30 sekund, za co słyszyły wielkie "ooo, thank you, thank you", co brzmi nieco podejrzanie.




Pokój nie jest słoneczny, ale suchy, czysty, kibelek całkiem całkiem, mają tu własne żarcie i dwa komputery z niedrogim, choć bardzo wolnym netem. Od początku słyszeliśmy jakieś trąbki i ja sądziłem, że dzieciaki mają po prostu denerwującą zabawę. Okazało się jednak, że za łazienkowym okienkiem jest piękny widok na wzgórze ze światynką, a dwa metry od okienka prawdziwe pawie na wolnej przestrzeni, w naturalnym środowisku i to one wydają te przedziwne dźwięki. Zwiedziliśmy okolicę, zobaczyliśmy święte jeziorko, w którym można oczyścić swą karmę i zjedliśmy niezły posiłek. Mała mieścina, nastawiona na turystów, choć niewiele tu do zwiedzania. Nawet Kuku mówił, że najczęściej mają gości, którzy nic nie robią i jedynie się relaksują. Pełno sklepów, ciuchów, biżuterii, obrazków. Dodatkowym plusem jest spora liczba Royal Enfieldów, które z pewnością można wypożyczyć, ale nie zapytałem co i jak, zwłaszcza, że to moment dochodzenia, skąd też wzięło się w naszym budżecie manko. K. mówiła mi, że wyczytała gdzieś informację o panującej w miasteczku prohibicji i zakazie sprzedaży mięsa. Oczywiście informacje te zweryfikowałem i korzystając z internetu sączyłem zimne piwko.

niedziela, 20 lutego 2011

19.02.11 "TUNAJT IS..."

[W:] Wyspani w towarzystwie Koreańczyka i Francuzki ruszamy w miasto, oczywiście zaliczając po drodze herbatkę u pana wielbiącego Lorda Krisznę. Potem śniadanie z ulicznego gara - żółty ryż z małymi dodatkami - dobre i tanie.
[K:] Wyczytane w sieci:
Wszystkie budynki najstarszej cześci miasta tradycyjnie malowane sa na różowo, stąd przydomek "Różowe miasto".
Różowe, ponieważ elewacje budynków na starym mieście w Jaipurze są w kolorze różowym. 1876 roku macharadża Ram Singh, w ramach przygotowań do wizyty księcia Walii Edwarda VII polecił pomalować ściany wszystkich budynków na kolor różowy, tradycyjnie utożsamiany w Indiach z gościnnością.)









Na początek City Palace, gdzie mi najbardziej spodobały się wielkie srebrne kadzie, w których Maharadża woził wodę z Gangesu podczas wizyty w Anglii oraz galeria broni, głównie białej. Miecze, szable sztylety - istne dzieła sztuki i spora fantazja w projektowaniu skutecznych narzędzi do zabijania. Przyjemna jest też część, w której artyści prezentują swoje dzieła, a także metody, którymi tworzą obrazy. Używają często pędzli z jednego lub kilku zwierzęcych włosów, więc jest to czasochłonna, katorżnicza robota - oczywiście nie stać nas na choćby najmniejszy obrazek.
([K:] Wikipedia:
Pałac Miejski (City Palace) – kompleks ogrodów, dziedzinców i budynków pałacowych, przykład połączenia architektury radżpuckiej i mogolskiej. Początki Pałacu Miejskiego sięgaja XVIII wieku, ale w XIX, a nawet na poczatku XX wielu był on systematycznie rozbudowywany.)
Następnie obserwatorium astronomiczne - na początku sceptyczni, po chwili nie możemy się nadziwić ile wyliczeń i prezycyjnego budownictwa wymagało stworzenie tego ogrodu do obserwacji nieba. Jest też gigantyczny zegar solarny, który potrafi wskazać czas z dokładnością do 2 sekund.
([K:] Z sieci: Jantar Mantar. Budowę rozpoczął Sawai Jai Singh II w 1728, wkrótce po zalożeniu Jaipuru. Zostało ukończone w 1734 roku. Obserwatorium składa się z 16 obiektów służących m.in. do ustalania azymutu i pozycji gwiazd, określania dat zaćmień Słonca i wysokości nad poziomem morza.)




Acha - przydały nam się w końcu legitymacje studenckie ISIC i nikt nie sprawdza naszego wieku, więc dostajemy bilety w cenie studenckiej - po pałacu i obserwatorium zaoszczędziliśmy 300 rupii. Niedaleko znajduje się Pałac Wiatrów, wchodzimy za połowę ceny, ciekawa sprawa, ale już trudno nam dogodzić.
([K:] Informacja z Wikipedii:
Pałac Wiatrów (Hawa Mahal) - pochodzący z 1799, wzniesiony z inicjatywy maharadży Sawai Pratap Singha, jeden z najbardziej rozpoznawalnych zabytków Jaipuru, doskonały przyklad architektury radżputów. Budowla, w praktyce składajacą się głównie z fasady, została wzniesiona przy jednej z głównych ulic Jaipuru, aby umożliwić damom dworu obserwowanie życia codziennego miasta - w fasadzie budowli znajduje się 953 małych okien.)






Powiedziałem jednemu Panu, że Karola to Polish Princess, no i miała sesję fotograficzną z jego rodziną, ja też zostałem raz poproszony. Następna jest świątynia małp, do której trzeba się nieco nachodzić. Z góry piękny widok na miasto, ale sama świątynka to żadna rewelacja. K. dostała od pani tikkę na czoło, oczywiście potem pani chciała kasę, ale, że to ja trzymam nasz portfel, nie dostała. Schodząc w dół spotykamy całkiem sporą grupę małp, które nie są strachliwe i możemy siedzieć sobie na murku kilka centymetrów od siebie.






Jedna zerwała z drzewa kawał folii, ten owinął jej się wogół głowy i biegała jak panna młoda z welonem a inne próbowały ten welon usunąć - ubaw zajebisty. Prawie wszystkie wsuwały mandarynki, ale pierwsza jaką spotkaliśmy miała paczkę czipsów, z której podjadała jak człowiek. Na zakończenie dnia, za cel obraliśmy jeden z fortów, który był najbliżej naszego hotelu, a po drodze wstąpiliśmy na obiad. Zjedliśmy: dal fry (smażony fasolowy mix), malai kofta (kotleciki/kluski ziemniaczane w sosie), vegetarian pulao (ryż smażony z warzywami) i ciekawostka - chhach - kubek jakby kefiru na pikantno - żarcie smaczne, kefir do bani i od razu wiemy, że źle się to dla nas skończy. Choć wzięliśmy wszystkiego po pół porcji, z przeżarcia nie możemy iść. Zbywamy co chwila jakichś "pomocników", rikszarzy i innych w tym jednego, który zaprasza nas na wesele brata. Gość jest podpity i kiepsko radzi sobie z angielskim, ale tak prosi, byśmy weszli choćby na chwilę i uszczęśliwili pana młodego, że idziemy. Przed domem pan młody w odświętnym stroju i obwieszony pieniędzmi, dzieciaki po dziesięć razy pytają "what's your name?", a nasz "przyjaciel" o imienie Surish (wymawia się Suris) serwuje nam herbatkę z mlekiem i coś hiper słodkiego, po czym aż nas mdli. Oprowadza nas też po domu, gdzie poznajemy braci, siostry, kuzynów, mnóstwo ludzi. Zauważamy, że w domu meble ograniczone są do minimum, mała kuchnia i spore, puste pokoje, w których siedzi się na rozścielonych kocach i prześcieradłach. Po jakimś czasie wsiadamy w trójkę na motocykl i jedziemy do domu pani młodej. Wcześniej dowiedzieliśmy się, że młodzi prawie się nie znają, a ich ślub był umówiony przez rodziny juz dawno temu. Pod domem oboje oddajemy się dzikim tańcom z rodziną, której członkowie zakładają nam na szyje kwiaty, oznaczające, że jesteśmy zaproszonymi gośćmi. Wewnątrz odbywa się obrząd zaślubin i widać, że młodzi są cholernie zestresowani, drżą im ręcę i unikają swojego wzroku. Dostajemy plastikowy kubek pepsi i cykamy fotki, zaś Surish zostawia nas pod opieką sióstr i braci, a sam jedzie przebrać się do imprezy. Sądząc, że wróci w tradycyjnym stroju indyjskim, jesteśy nieco zaskoczeni widząc go w dżinsach i kraciastej koszuli z napisem "Super Star".











Młodzi związani chustą z napisem "love" siedzą przed panem, który jest kimś w rodzaju kapłana i obserwujemy ceremonię, jakże inną od tych znanych z Polski. Trudno opisać wszystko co się tam działo, ale muszę wspomnieć, że mimo powagi sytuacji, rodziny są bardzo wyluzowane. Nie przeszkadza nikomu to, że świadek - brat pana młodego, odbiera i gada przez komórkę, fotograf głośno tłumaczy kto jest kto i komentuje moje zdjęcia, inny pan beka, ludzie gadają, śmieją się i jesteśmy chyba jedynymi, którzy starają się szeptać. Po części oficjalnej przenosimy się kilkadziesiąt metrów dalej do sali z podwójnym tronem dla młodej pary i mnóstwem jedzenia. I w tym momencie następuje straszliwy dół, ponieważ wszyscy namawiają nas na kolację, a my wciąż jesteśmy pełni i odbija nam się niedobrym kefirem. Alkoholu tu nie ma, a do picia na początek jest tylko woda, co będzie później już się nie dowiemy. Porobiliśmy trochę zdjęć, wzięliśmy adres pocztowy i poszliśmy w stronę hotelu. Złapał nas jeszcze Surish, który po krótkiej nieobecności pojawił się już mocno porobiony i zionący gorzałą. Muszę też dodać, że byliśmy o krok od spełnienia jednego z marzeń K., jakim jest włożenie Sari, bo nasz kumpel zaproponował nam to, ale wymagało to powrotu do jego domu i w ogóle nie chcieliśmy sprawiać dodatkowych problemów i tak czując się nieco skrępowani. Ja miałem dostać indyjską tradycyjną pidżamę dla facetów. Trudno - z czasem jakoś pogodzimy się z tym, że nie przywdzialiśmy tradycyjnych ciuchów ani też nie spróbowaliśmy nawet kęsa pięknie wyglądającego jedzenia. Jak jednak mogliśmy przewidzieć to nierealne spotkanie? W hotelu słuszne okazały się nasze obawy związane z wypitym wcześniej pikantnym kefirem i oboje musieliśmy szybko biec do toalety, a potem nasze brzuchy zagrały na dwa głosy, aż momentami głupio nam było tak burczeć w zbiorowym pokoju, do którego dziś dołączył jeden gość z Francji. A koleżanka śpiąca z nami wczoraj okazała się mieszkanką Paryża, podróżującą samotnie i jak my wolną i bez szczególnych planów. Po Indiach chciała by się wybrać do Nepalu, do czego gorąco ją zachęcałem, bo Nepal podobał mi się dużo bardziej niż Indie. Okazało się też, że jutro, tak jak my, jedzie do Pushkar.
[W:] Z sytuacji zabawnych: W pewnym momencie podczas zaślubin, Surish stwierdził, że pani młoda i jego brat sa "happy", bo... i tu szepnął mi dyskretnie do ucha "maj frend, tunajt is fakin".
[W:] Z sytuacji zadziwijących: W drodze z obserwatorium do Pałacu Wiatrów spotkaliśmy pana ze starą, drewnianą camera obscura. Daliśmy się namówić i pan wykonał zdjęcie, naświetlając materiał światłoczuły poprzez zdjęcie na krótką chwilę klapki z obiektywu. K. wyszła jak blada cycatka, ja jak wychudzony facio z twarzą jakby po pożarze, ale mamy piekną pamiątkę wykonaną 150 letnim aparatem, który należał wcześniej do dziadka starszego pana. Pokazał nam nawet gazetę ze swoim zdjęciem i artykułem mu poświęconym, niestety napisane indyjskim alfabetem i nic nie zrozumieliśmy.