sobota, 26 marca 2011

23.03.2011 ANGKOR WAT PO RAZ DRUGI

[W:] Śniadanie w hoteliku i za dolara wypożyczamy dwa piękne rowery, których hamulce są dodatkową atrakcją, a zwłaszcza wydawany przez nie przeraźliwy pisk (większość rowerów takie ma, czego nie potrafię logicznie wyjaśnić). Ruszamy do kompleksu świątyń o nazwie XXX. Jedzie się miło i dopóki nie zatrzymamy się na chwilę, nawet nie pamiętamy o pocie, gorzej gdy staniemy - wtedy kapie z nosa, czoła, dłoni - ale poważnie kapie, bez jaj. Miny lekko rzedną, gdy po jakimś czasie drogowskaz mówi, że jeszcze 16 km. Dojeżdżamy bez większych problemów, mijając po drodze kupę sympatycznych, uśmiechniętych ludzi. W nagrodę zimny kokosek, smakuje inaczej niż ostatnio, a gdy pani tasaczkiem rozłupuje nam orzecha, wyjadamy galaretowaty, pyszny i pożywny miąższ. Można tu obserwować ludzi przy wykonywaniu różnego rękodzieła i uczestniczyć w warsztatach. Obejrzeliśmy kilka świątynek, ale po wczorajszym jakoś nie robią one na mnie większego wrażenia, a nawet mam trochę dość świątyń, kamieni i rzeźb. Bardziej kręci mnie okolica, którą zwiedzamy na bicyklach. Ziemia jest tu czerwona, ceglana, więc kałuże wyglądają niepowtarzalnie - jakby olejna farba uzyskana ze zmieszania czerwieni, brązu i odrobiny żółci. A to co mnie hipnotyzuje i cieszy jak dzieciaka to banany, mango, dżakfruty i inne rosnące sobie po prostu na drzewach obok nas. Okolica bardzo fajna i ukazująca Kambodżę bardziej kambodżańską, prowincjonalną. Zrobiliśmy całkiem niezły kawałek trasy, nie to co w Kha Juraho w Indiach, ale jednak tyłek mnie boli bardziej niż wtedy. Obiadokolacja w knajpie niedaleko G.H. i ruszyliśmy na "night market" - zwykłe targowisko, działające chyba do północy, które jest tu wielką turystyczną atrakcją. Tu trzeba się targować i to ostro - to po prostu nieodzowny element zakupów w tym miejscu. Trzeba też się wyluzować i w sposób grzeczny odmawiać kolejnym handlarzom, bo atak jest zmasowany. Dziś niczego nie kupujemy, ale upatrujemy sobie co nieco i ustawka jest na jutro po przeliczeniu środków i wizycie w bankomacie.




[K:] Kiedy wracamy z "wycieczki" jest już trochę późno, a do tego zbiera się na wielką burzę. Mijaja nas naprawdę wielu ludzi, chyba wracających z pracy z miasta. Ruch coraz większy i kiedy wjeżdżamy na ulicę, robi się naprawdę tłoczno. Jednak, co jest tu dużym zaskoczeniem, wszyscy jeżdżą wolno i bezpiecznie. Ani razu nie czułam się "zagrożona", mijana przez rowery, motory, skutery, samochody i ciężarówki.
[K:] Z sytuacji zadziwiających: zadziwijący jest kobiecy ubiór. Po pierwsze, w wielkim upale, kobiety chodzą totalnie zakryte - długie rękawy, dlugie spodnie, rękawiczki, a na głowie często czapki z rondem i częścią opadającą na plecy. Mam teorię, która każe mi sądzić, że to ochrona przed słońcem - po prostu nie chcą się opalić, wiec zakrywają wszystko. Innym elelmentem zaskakującym są "piżami". No naprawdę kobiety chodza tu w czymś na kształt naszych piżam z długim rękawem i guzikami. Góra i dół, obowiązkowo w jednym kolorze (żółty, niebieski, czerwony, róż), często w dość abstrakcyjne wzory, czasem z misiami, miszką miki, w serduszka, słoniki.

piątek, 25 marca 2011

22.03.2011 ANGKOR WAT

[W:] Autobus marki Hyunday to, jak zgodnie stwierdziliśmy, "najbardziej wypasiony autobus w życiu", głównie za sprawą siedzeń przypominających wnętrze dobrej klasy samolotu - szerokie z wysokim i dobrze pomyślanym oparciem i możliwością obniżania, podnoszenia i jeśli chodzi o plecy i jeśli chodzi o część dolną, do oparcia łydek. Czysto, wszystko działa, a klima zapodaje aż do przesady, powodując w środku najzwyczajniej zimno, jednak tuż po północy doznajemy miłego zaskoczenia - chłopak zaczyna rozdawać wszystkim koce do okrycia - mi dostaje się piękny róż i rzeczywiście pod nim, na wypasionym foteliku zasypiam smacznie, choć wiadomo, że do łóżka temu daleko, więc lądując w Siem Reap o 5 rano jesteśmy niewyspani i "strollowani".


Sympatyczny starszy Francuz proponuje wspólną rikszę i dojazd do jakiegoś taniego hostelu. W pierwszym nie ma wolnych miejsc, w drugim możemy dostać drogi na wypasie lub tańszy, który zwolni się ok 7-8, czyli za jakiś czas. Czekamy więc i od razu umawiamy się z poznanym Francuzem na wspólny wypad tym samym tuktukiem, który nas przywiózł, do muzeum i samego Angkor Wat. Wychodzi taniej i bardzo to miłe spotkanie z Jean-em, Jacques'em czy Joel'em (trudno zgadnąć, ale utarło się, że to "Żoel"), który jest bardzo fajnym facetem, widział, słyszał, robił, jadł, wąchał i czuł wiele więcej niż my naraz. Wiekiem też jest starszy niż my oboje razem, bo ma 65 lat. Bardzo miło mija nam wspólnie czas. So-kun, nasz kierowca, to też świetny facet, którego zapraszamy po drodze na obiad, a on z uśmiechem na twarzy opowiada nam o swoich osobistych odczuciach związanych z mroczną historią Kambodży, pokazuje ranę po kuli na przedramieniu i opowiada o wojsku, o ucieczce, o chronieniu najcenniejeszej dla rodziny rzeczy - motocykla, przed żółnierzem wietnamskim. Opowieściom towarzyszy wielki spokój i uśmiech na twarzy So-kuna. Imię jego łatwiej nam zapamiętać, bo przypomina kambodżańskie "dziękuję" wymawiane jak ah-kon. W tym momencie Joel mówi: spójrz na jego twarz! Mówi o tak okropnych rzeczach, a on się po prostu uśmiecha. Kocham tego faceta! Kocham Kambodżam!"


Historia Joela :
Joel urodził i wychował się w Paryżu. Przez jakiś czas mieszkał bardzo blisko Wersalu, obok którego bawił się z kolegami. Gdy miał 18 lat miał stary francuski motocykl (nie umiem powtórzyć marki), który już wówczas [ok 1965] był motoryzacyjnym starociem, a zachował się w rodzinie po wojnie. Joel będąc młodym człowiekiem zajął się "zarabianiem pieniędzy" i szło mu to bardzo dobrze. Ożenił się z przyjaciółką, a okres bycia mężem określa następująco: " przez jeden dzień byliśmy szczęśliwym małżeństwem, kolejne dziewięć lat to był jeden wielki rozwód. Ale spędziliśmy razem prawie 20 lat, a poznaliśmy się w cudownych, fantastycznych latach siedemdziesiątych. It łos manifik! Ju noł?" - mówi to wszystko z cudownym francuskim akcentem. W pewnym momencie stwierdził, że życie na zasadzie robienia pieniędzy jest najzwyczajniej do dupy. Postanowił więc za zarobione do tej pory, kupić sobie farmę na Madagaskarze i spędził tam większość swego życia jako rolnik, członek organizacji chroniącej lasy i wszelkie inne dobra naturalne oraz podróżnik, który co jakiś czas musi wyskoczyć, bo nie potrafi usiedzieć w miejscu. Obecnie ma małą posiadłość w Tailandii, gdzie mieszka ze swoją "Lady". Z pierwszą żoną miał dwójkę dzieci i teraz na Madagaskarze ma dwójkę wnuków, z obecną towarzyszką życia ma jedno dziecko. Twierdzi, że ciężko na Madagaskarze, czy w Tailandi robić biznes, ale cieszy go fakt, że może ludziom proponować tanie pokoje, dobre jedzenie i że jego "społeczność", czyli sąsiedzi, ludzie żyjący obok, to przyjaciele i mogą np. razem przygotowywać i spożywać posiłki. Strasznie go wkurwia (to jedyne odpowiednie słowo) bezsensowne niszczenie środowiska naturalnego, nie znosi sztucznych lasów palmowych, bo za sprawą oleju palmowego wyrżnięto i nadal wyżyna się kawał świata. W pewnym momencie kończą mu się fajki i wyskakuje po paczkę. Pytamy z K. o ceny (taniocha! cena w złotówkach to jakieś 60-70 groszy) i mówimy, że rzuciliśmy. Joel słysząc to śmieje się i mówi, że jak ja (K. od bardzo już dawna) rzucił na trzy miesiące (po 52 latach jarania!!!), ale zaczął palić tydzień temu bo dowiedział się o jakichś finansowych, czy bankowych problemach i cholernie się zdenerwował. Pod koniec wspólnej wycieczki dowiadujemy się, że całkiem niedawno okradziono go w Bangkoku i pozbawiono telefonu, laptopa i portfela z kartami i, co najgorsze, paszportem. Pewności nie mamy, ale chyba to wydarzenie przetrwał jako niepalący, mimo że miał mnóstwo problemów i stresu. Pękł w walce z nałogiem dopiero tydzień temu i wydaje nam się z K. że chyba chodzi o to, iż nie zablokował kart kredytowych w porę i dopiero teraz przyszła informacja, więc pali tanie kambodżańskie papierochy, by się trochę odstresować (i trochę robi nam smaka)...


Wiza kończy mu się jutro, a mimo że był tu już kilkakrotnie, to nigdy nie zobaczył Angkor Wat, więc właśnie przyjechał zmienić ten stan rzeczy. I bardzo nas cieszy fakt, że ten stan zmienia w naszym towarzystwie. Ciągle gadamy: praca, religia, miłość, współczesność, pieniądze, Kambodża i jej mieszkańcy, polityka, Libya i Kadafi, piwo, ba!czeskie piwo, którego Joel nie zna, jedzenie, czerwoni Khmerzy, słonie, Paryż, Polska, motocykle, niezapomniane miejsca - oto główne tematy rozmów prowadzonych w mieszance angielsko-polsko-francusko-kmerskiej z elementami wyszukanej mowy ciała. Naprawdę piękne to spotkanie i żałujemy, że nie wzięliśmy ani maila, ani żadnego innego kontaktu...a może tak właśnie miało być i kiedyś znów spotkamy się przypadkiem na ulicy Paryża, czy Bangkoku? Jedno wiem na pewno: puszka piwa marki Angkor o pojemności 330 ml wypita w towarzystwie... :
a) spalonej słońcem (czyt. poparzonej), spoconej i zmordowanej Karoli, która wachlując się dłońmi stwierdza, że dziś na pewno umrze i która zamówiła wegetariańską zupkę z makaronem, a dostała z kawałkami wołowiny;
b) kosmicznego, łysawego Joel'a, który pieprznął wszystko i zamieszkał "w dżungli" oraz walczył u boku całej wioski Afrykańczyków o drzewa i który zamówił ryż z kurczakiem, a dostał z wołowiną;
c) uśmiechniętego i bardzo przyjaznego So-kun'a, który na własnej skórze poczuł dotyk wojny, śmierci, paraliżującego strachu; którego ciało dwukrotnie przeszyła kula, który teraz jest kierowcą tuk-tuka i który jako jedyny zamówił danie x i dostał danie x - mam dwa powody by tak myśleć: po pierwsze, zamawiał po kmersku w znanej sobie knajpie; po drugie, nie zdziwiło Go to, co podano mu na stół;
...to piwo, które odstawiam na najwyższą i najwspanialszą półkę piwnej szafeczki, która stoi gdzieś w piwnicznych zakamarkach mojej głowy. Życzę sobie jeszcze wielu takich piw, i Wam wszystkim, kurka siwa fak, też!
Acha, jeszcze jedno: Jako jedyny z naszej czwórki zamówiłem sobie makaron z wołowiną. Potrawa to chyba wykwintna szczególnie, bo czekałem najdłużej. I w końcu dostałem....z wieprzowiną, więc So-kun był jedyny...

21.03.2011 SNURKI I RURKI

[W:] Rano wylogowaliśmy się z pokoju i ruszyliśmy na plażę, gdzie w knajpce już czekano na nas ze śniadaniem z kawy lub herbaty i bagietki z dżemem (wszystko w cenie wycieczki). Wsiadamy na łódź i pchani mocą dwóch silników marki Honda mkniemy w stronę rajskich wysepek. Po drodze mamy czas na snorkeling, czyli obserwowanie życia wodnego za pomocą maski i rurki do oddychania. Zawsze marzyłem, by coś takiego zobaczyć na własne oczy i do tej pory nie wierzę w to piękne wydarzenie. Lazurowa, ciepła woda, słońce, wyspy, a wokół nas rafy koralowe, najróżniejsze ryby (ja rozpoznałem skalary, bo miałem takie kiedyś w akwarium), parzące ukwiały, których należy unikać, jakieś dziwne kosmiczne żyjątka we wszystkich kolorach tęczy-no widoki niepowatarzalne i przepiękne.


Potem czas wolny na wyspie i obiad z grillowanej ryby, bagietki i surówek, wszystko w cenie i nawet zimną wodę i colę panowie dla nas mają. K. i R.,wsuwają ze smakiem, ja lekko choruję na popiwność pospolitą i krótki bardzo sen, więc płyny mi wystarczają. Gdy idziemy z K. wzdłuż brzegu słyszymy jakieś przeraźliwe wrzaski i piski dobiegające z zarośli, żadnych zwierząt jednak nie widzimy, choć ja wiem, że zaraz coś wyskoczy i nas pożre - jakiś tyranozaur albo wściekłodzik oceaniczny albo inne cholerstwo. Na szczęście żyjemy i mamy wszystkie kończyny, a ten dźwięk nagrałem telefonem, więc będę miał sprzęt do odstraszania złoczyńców i wściekłych psów. Po powrocie czeka na nas ostatnia kawa w guest housie i po jakimś czasie przyjeżdża bus, zbiera ludzi po rożnych miejscach i odwozi na stację.


[K:] Fajno, fajno, ale takie snurkowanie to nie taka bułeczka z makiem, jak się może wydawać, zwłaszcza kiedy nie umie się pływać. No ja "pływać" umiem, a najczęściej wychodzi mi to na "wydrę", albo "rozpaczliwca", w basenie w którym jestem w stanie stojąc na dnie swobodnie oddychać. Taka rafa to istny labirynt i bardzo różna głębokość nie mająca nic wspólnego z podłożem o którym pisałam przed chwilą. Musiałam więc opracować sposób przemieszczania się z najwyższego, w miarę płaskiego punktu A (na którym mogłam się utrzymać), do podobnego B. Przy tym skoordynować oddech, nie spanikować kiedy maska przeciekała, zanurzyć głowę i starać się nie utopić. Do tego przestrzegano nas przed czarnymi, kolczastymi, ze świecącymi "oczami" w ilości większej niż dwa - było ich pełno. Dlaczego przestrzegają miałam okazję się przekonać. Pomimo klapek dostałam strzała w palca i zdrętwiały mi trzy. Do tego zaryłam kilka razy o ostre krawędzie tego co wszędzie było pod wodą (kilka sińców i zadrapań) i schodząc do wody spadłam z drabinki (sińce na ręce), do tego poranione stopy od chodzenia po kamieniach przy brzegach wyspy. No ale warto było!
Przykro było patrzeć, na "wymarły" świat. To co widzieliśmy nie wiele miało wspólnego z rafą, jakiej jeszcze nigdy nie widziałam, a której obraz mam w głowie. Kilka ryb, niewiele już żyjących stworzeń. Smutny widok.
No i pierwszy raz byłam na wyspie! A kiedy tam byliśmy zaczęła się burza - najpierw w oddali grzmiało i błyskało potem przyszło i do nas. Natura jest niesamowita. Mogliśmy podziwiać wszystkie odcienie szarości, granatu, błękitu, lazuru - burzowe niebo i morze.

20.03.2011 BEZ CIŚNIENIA

[W:] Śpimy dość długo i leniwie wyłazimy w stronę plaży zaliczając śniadanie w naszej hotelowej knajpie - pyszne żarełko, a na dodatek mają tu świetną kawę z jakimś jakby orzechowym aromatem, na kubek nakłada się alumiowy pojemniczek z kawą i w ten sposób czarne cudeńko się zaparza. Re-we-la-cja! Wczoraj coś sobie gdybaliśmy, że weźmiemy jakieś kajaki i popłyniemy na wyspę, ale kajaków w sumie nie znajdujemy, a lejący się z nieba żar jakoś do wiosłowania nie zachęca.


Dołącza Remek i na luzie siedzimy sobie na plaży z zimnym piwkiem, koktajlami, rewelacyjnym jedzeniem i tak mija nam większość dnia. Kupujemy w jednej knajpie bilety na jutrzejszy rejsik łodzią do trzech wysepek wraz z nurkowaniem w masce z rurką. Na obiad wybieramy się do naszego hotelu, a Remek chce sobie jeszcze zaszaleć i wziąć godzinny masaż, a tu klopsik! Coś się wydarzyło w knajpie i obsługa nie pracuje, restauracja zamknięta, masaż niemożliwy i dowiadujemy się tylko tyle, że jest jakiś problem z szefem hotelu i niewiadomo do kiedy ten stan się utrzyma. Niezły mamy z tego ubaw, ale w zamian trafiamy do jakiejś knajpki przy plaży, gdzie zjadam fantastyczną, krwawą wołowinę w małych kawałkach w odrobinie ciekawego sosu (mógł być ostrygowy).


Trzeba też wspomnieć o owocach, są piękne, są wszędzie, są w przyzwoitych cenach, a wczoraj na plaży jadłem chyba najcudniejszego ananasa w życiu. Dzień mijał sobie tak bez ciśnienia i zakończyliśmy go siedząc w knajpce nad brzegiem - kiedy zapalają się świeczki, ludzie spacerują brzegiem, a na waszym stoliku jest talerz owoców morza i kufelek schłodzonego Angkor Beer, to macie tę dobrą myśl, że życie jest piękne i dla takich chwil warto czasem spiąć poślady. Kto nie wie o czym mówię, to niech natychmiast pakuje plecak i rusza do Sihanoukville w Kambodży.

19.03.2011 GANESH DO KOŃCA ŻYCIA

[W:] Wzięliśmy rowery z sąsiedniego hoteliku i dane nam było dowiedzieć się, co znaczy pedałować przy chyba 40 stopniach, ja dodatkowo poznałem smak kaca w tych warunkach, więc ciężko zniosłem krótką przejażdżkę. Posiedzieliśmy sobie na plaży i opaliliśmy trochę ciałka. Woda autentycznie jest tu ciepła jak w wannie, a kolor ma jak marzenie - lazur, turkus, pozwala mi to wszystko czuć się jak w reklamie kokosowego batona, albo szamponu z algami morskimi i żożobą i apsiryną i wyciągiem z otchłani oceanu i innych wypasionych dodatków. Jedzenie tutaj to poezja smaków, do tego estetycznie podane i obok mały oszroniony kufelek, to coś, co każdy powininien zaliczyć, by potem móc świadomie narzekać na zły los i szare życie. Od wczoraj gadaliśmy o ewentualnym przywiezieniu sobie stąd tatuażu i dziś poszliśmy zrobić ten krok. Żeby było bardziej egzotycznie to będzie to Hinduski Bóg Ganesh, którego tak polubiliśmy, więc za 25 dolców mam pamiątkę z Kambodży i jednocześnie z Indii, która będzie mi już towarzyszyć do końca moich dni. Jakość kłucia ocenimy po zagojeniu. Aaaaa - zanim weszliśmy do studia tattoo, K. namówiła mnie na fryzjera, więc pierdyknęli mi fryz za 1.5 dolara. Obok mnie siedział chłopak, któego farbowano i traktowano prostownicą, pomyśleliśmy więc, że jedzie na tą samą imprezę, na którą miał dziś pojechać Remek - jakieś chyba transowe klimaty. Gdy już kłuto moje ciało, w studio pojawił się chłopak z Norwegii, który był już bardzo upojony i postanowił coś sobie na szybko wydziarać - na szczęście nie doszło do tego, ale za to dowiedzieliśmy, jak młodzi Norwedzy postrzegają polskich przyjezdnych pracowników - w skrócie - od poniedziałku do piątku pracują, a weekend piją, a jak już popiją to po mordach biją i kolega twierdzi, że polacy to dobrzy fighterzy. Mówi, że jak dostał kiedyś po pysku od jakiegoś naszego rodaka, to nie widział na oko przez ponad dwa tygodnie. Taka to historia. Nie lubi też szczególnie Rosjan, bo ich wszędzie pełno i się źle zachowują - no i pełno ich tu w Kambodży, w knajpach nawet zdarzały się karty dań pisane Cyrylicą - panów z rosyjskim akcentem w towarzystwie kambodżańskich pań od umilania czasu nie brakuje.


[K:] Nie do końca rozumiem fenomen tatuażu. Pewnie dlatego nie mam i nie chcę go mieć, a to pewnie dlatego, że nie znalazłam jeszcze obrazka, motywu, który chciałabym mieć do końca życia na ciele. To właściwie bardziej zobowiązujące niż małżeństwo! A już nie jestem w stanie zrozumieć ludzi takich jak Norweg, którego poznajemy. Wpadł i na chybił trafił wybrał sobie obrazek - twarz kobiety, z typu tatuaży więziennych, czy rozbieranych kalendarzy. Chciał sobie wytatuowac pół brzucha. Bardzo chciał. Potem zmienił zdanie i wybrał sobie półnagą kobietę, rozmieszczając ją na połowie pleców. Na szczęście do tatuowania nie doszło, tym razem - miał już kilka tatuaży - większość powstała w okolicznościach powyższych. A ostatnio zobaczyłam "hit" w tej kategorii - młoda dziewczyna na 2/3 brzucha miała tatuaż gitary - żeby choć ładna gitara była...
"z wydarzeń magicznych [K:] ": zakończyć i przywitać nowy dzień na plaży, zapadając się w wygodnym fotelu, i jeść najlepszą rybę, jaką kiedykolwiek jadłam - BEZCENNE
Małe podsumowanie:
Jeśli przyjedziesz do Kambodży niech nie zdziwi Cię:
- kiełbaska przyrządzona na słodko
- orzeszki ziemne podawane z cukrem
- smaki i ich połączenia jakich nawet sobie nie wyobrażałeś
- zupa (tajska, ale też i khmerska), podawana z oddzielną miską ryżu
- uśmiechający się ciągle ludzie
- panie w piżamkach
- jajka z pliskaczkiem w środku
- ludzie z bliznami po kulach
- ofary wybuchów min
- owoce i warzywa, których nie znałeś
- lód sprzedawany na ulicy, "na kilogramy" i podawany z herbatą, w formie shaków, z piwem i wszystkim co się da (nie wiemy tylko gdzie jest produkowany?)
- piękne, bardzo zadbane kobiety.

wtorek, 22 marca 2011

18.03.2011 "KALI! PANI CHCE KOKOSKA!"


[K:] Dzień w którym próbujemy odpocząć. Choć jak się okazuję nie potrafię sie wyluzowac i poświęciń "nicnierobieniu", ale podejmuję próbę. Spełnia się też marzenie W. o dniu na plaży. Caaaaaaaaaały dzień pod parasolem, choć nie powiem żebyśmy wcześnie rano wstali. Idziemy do rodzinnej knajpki, w której wczoraj spędziliśmy wieczór. "Kali! Pani chce kokoska" (pozdrawiam serdecznie Agatę M.!) - to cytat z Pani Basi (tej z klatki B). Zażyczyłam sobie kokoska i go dostałam. Leżymy pod porasolem na wygodnych leżakach, widok na wodę koloru szarości, granatu, błękitu, lazuru, w oddali zarysy wysp, woda ciepła "jak w wannie", matko! coś pieknego! wieje chłodny wiaterek więc 40 stopni temperatury nie jest odczuwalne, słońca nie pali... nie jestem fanką wylegiwania się na słońcu. (Ostatnie moje próby odbyły się dawno temu nad Bałtykiem, podczas wakacji z Martą, w czasie których stwierdziłam, że mam uczulenie na słońce i po prostu siedziałam w namiocie. Może taka przerwa dobrze mi zrobiła, a może to te widoki przykuwają mnie do tego leżaka.)


Po pysznym obiedzie - jestem fanką kuchni khmerskiej, a może naszej hotelowej restauracji (po pierwszym kęsie ryby, myślałam, że padnę - może to wynik indyjskiej diety), idziemy jeszcze na spacer - i tu trafiamy na studio tatuażu! (może coś z tego wyjdzie - jak wyjdzie napiszemy). Pomimo prób "zgubienia się", trafiamy na nasza plażę i po prostu siedzimy w wygodnych fotelach patrząc na spokojną wodę. Kiedy W. do mnie przemawia, słyszymy: "A! jesteście z Polski?". Spotykamy sympatycznego chłopaka Remka z Rzeszowa. Obecnie mieszka w UK, przyjechał na wakacje. Zwiedził Laos, a wcześniej m. in Tajlandię i pół roku spędził w Indiach. Mamy więc komu pozwierzać się, co nas tam spotkało, poopowiadać co się nam przytrafiło i dochodzimy do wniosku, że te Indie fajne były. Rozmawia się nam dobrze, do tego stopnia, że tracimy rachubę w ilości wypitych piw. Umawiamy się na dzień nastepny na wycieczkę rowerową. Zmęczeni odpoczywaniem zasypiamy jak dzieci.
[W:] Gęby się nam cieszą, pięknie, pysznie, cudnie, a tu jeszcze takie miłe spotkanie z pozytywnym świrem Remkiem, piwko, piwko, piwko i ustawka na jutro na bicykle.

17.03.2011 WAKACJE

[W:] O 9.30 przyjeżdża po nas bus i odstawia na stację autobusów, skąd wyruszamy o 10.00 do prowincji Sihanoukville. Kolejne porównanie z Indiami i kolejny gol dla Kambodży. Plecaki wędrują pod pokład i nikt nie chce za to dodatkowej kasy, jest klimatyzacja (sic!), jest czysto, ludzi tyle co przewidzianych na nich miejsc, a w połowie trasy oglądamy kambodzańska komedię, która powoduje gromkie ataki śmiechu, ja też mam ubaw, choć nie rozumiem języka, ale ten film nie polega na precyzyjnie napisanych dialogach. Na miejscu rikszarze już bardziej nas obskakują i zawyżają ceny, ale gdy wszystkim dziękujemy i postanawiamy iść pieszo, podjeżdża jeden, który przystaje na naszą cenę, czyli 2 USD. Znów idziemy lekko na łatwiznę i godzimy się na pierwszy guset house jaki nam zaproponowano, jednak cena 6 $ wydaje nam się, jak na tę miejscowość, bardzo dobra.
[K:] Dodam tylko, że jak przyjeżdżamy to leje. Nie dziwi nas to jednak - takie już mamy szczęście - w czasie każdego naszego urlopu - nam morzem, w górach, w zimie, lecie, zawsze pada. Kambodża nie okazała się wyjątkiem. Nie przeszkadza nam to oczywiście wejść do wody, która jest bardzo, bardzo ciepła.


[W:] Jest to bowiem kurorcik nad Zatoką Tajlandzką, z plażami, knajpami, prostytutkami, mnóstwem alkoholu, masażami i pysznym żarciem. W menu plażowej knajpy znajdujemy też specjalny dział "happy" - można wypić szejka, zjeść naleśniki, ciastko, kawę, herbatę, zupę, czy zawijaski warzywne tzw spring rolls. Może spróbujemy. Póki co cieszymy się kąpielą w wodach oceanu, która wydaje się jakaś bardziej słona niż bałtycka. Cuda, panie, cuuudaaaa... Za dolara kupujemy talerz grillowanych małż z masełkiem czosnkowym. Lane piwko za 0.5 $, pięć małych langust od pani z tacką na głowie - jeden dolar - no paradajs kurka wodna i siwa. Dzień kończymy w hotelowej knajpie, a K. zamawia kmerskie wino - butelka za 1.25 USD - ma 20 % i jest jak nasz wzmacniany jabol, wykwintności w smaku niewiele, ale za te pieniądze nawalić się? aż grzech nie spróbować. Klimat w knajpie jest dokładnie taki, jak go sobie wyobrażałem oglądając, czytając, słuchając. Powiem to znowu - jest cudnie i jak na razie, kambodżańskie klimaty bardzo mi odpowiadają, choć budżet zaczyna cierpieć.


"z wydarzeń magicznych [K:] ": kąpiel w nocy, w ciepłym morzu, przy rozbłyskującym niebie w deszczu - BEZCENNE!

16.03.2011 DWA OBLICZA KAMBODŻY

[K:] Dziś postanawiamy poznać hisorię Kambodży, która jest przerażająca. Ta najnowsza - rządy Czerwonych Khmerów i czas rządu Pol Pota. Odwiedzamy Pola Śmierci i więzienie zwane S-21. To czego można się tu dowiedzieć, to co można zobaczyć wydaje się niewiarygodne. Sposoby torturowania, zabijania dzieci, ciała znajdowane bez głowy, ponad 300 egzekucji dziennie i tysiące zabitych. Zdjęcia więźniów, przerażone spojrzenia dzieci, młodych ludzi, sale tortur, zdjęcia torturowanych, drewniane i ceglane cele wielkości 2 m kw.
Ta historia dotyczy wszystkich Kambodżan. Ofiar było tak wiele, że prawdopodobnie każdy jakąś znał. Tak naprawdę historia nadal jest kontynuowana. Duża część kraju jest nadal zaminowana, a ofiary wybuchów min można spotkać na każdym kroku. Ilość sierot sprawia, że Kambodża jest celem pedofili.


[W:] Jadąc rikszą na teren "Pól Śmierci" przypominamy sobie oboje, że oboje nie byliśmy w muzeum w Oświęcimiu i po powrocie na pewno się to zmieni. Historię Kambodży już mniej więcej znamy, ale to co widzimy dopiero ukazuje ogrom zła wyrządzonego przez ogarnięte chorą ideologią mózgi. Pol Pot ze swoimi ziomalami wymordował mnóstwo ludzi, czasem czytaliśmy też, że rządy Czerwonych Kmerów unicestwiły jedną trzecią mieszkańców kraju, czyli około pięć milionów istnień ( u T. Terzaniego czytam, że Pol Pot jest odpowiedzialny za śmierć co najmniej półtora miliona osób). Zaraz po tym jedziemy do muzeum Teul Sleng, gdzie oglądamy pomieszczenia, w których torturowano i zabijano ludzi. Ciężko nazwać to arakcją turystyczną, ale na pewno trzeba zaliczyć, bo każde takie miejsce na świecie daje do myślenia.
[K:] Z sytuacji zadziwiających: W programie jednodniowej wycieczki jaką proponował nam hotel, było m.in. odwiedzenie Pól Śmierci i S-21, a w międzyczasie odwiedziny strzelnicy gdzie za jedyne 30-40$ można wystrzelać magazynek z prawdziwej broni. [W:] Można było ponapierdzielać z prawdziwego M16 - trzydzieści dolców za pełny magazynek. Początkowo bardzo mnie to zainteresowało, ale gdy okazało się, że taką spluwę dostalibyśmy do rąk po obejrzeniu miejsc tortur i rzezi, jakoś nas zniesmaczyło i wydaje się nam głupie i nieludzkie łączenie tych dwóch "atrakcji". A jeśli miałbym naparzać z M16 to chcę to zrobić w dżungli, jak Jego Magnificencja John Rambo. O!
[K:] Drugie oblicze Kambodży to kompleks z Pałacem Królewskim. Jest zachowany w stanie idealnym, może dlatego, że powstał pod koniec 60. lat XIX wieku. Wszystkie dachy zakończone są świętymi wężami (naga), które symbolizują dobrobyt. Robi wrażenie. Podobnie Srebrna Pagoda z kryształowym Buddą i Buddą wysadzanym diamentami (srebrna dlatego, że podłoga pokryta jest srebrem). Cały kompleks składa się z wielu obiektów, otoczonych piękną, zadbaną zielenią. [W:] Podłoga wyłożona jest kafelkami ze srebra - też se taką kiedyś strzelimy, a co!


[K:] W Kambodży dominującą religią jest buddyzm. Jesteśmy świadkami sceny: mnich przychodzi pod nasz hostel i czeka. Wybiega właściciel z jakąś ofiarą (pieniądze), przyklęka i wrzuca mu do toby. W zamian zyskuje błogosławieństwo, które mnich (podobnie jak "dobry" pan wczoraj) szybko i niezrozumiale dla nas wypowiada.