czwartek, 10 marca 2011

07.03.2011 GRANICZNE SZALEŃSTWO

[K:] Odsypiamy nieprzespane noce, bo tempo ostatnio przyspieszyło. Na śniadanie idziemy do jadłodajni, gdzie dziś pyszny, żółty ryż na słodko z kawałkami kokosa. Potem zwiedzamy jeszcze Jallianwala Bagh, gdzie w 1919 roku miała miejsce masakra pozbawiająca życia wielu mieszkańców miasta. Zgromadzili się na manifestacji, którą stłumili brytyjscy żołnierze odcinając drogę ucieczki zebranym. Dziś w tym miejscu jest park pamięci. Głównym punktem programu jest dziś jednak granica indyjsko - pakistańska, a właściwie ceremonia jej zamknięcia.


[W:] Od pierwszych chwil w Amritsar słyszeliśmy o tej atrakcji, więc trzeba zobaczyć. Facet proponuje wycieczkę za 85 rupii od głowy, więc jedziemy przepięknie wystrojonym i przeładowanym busem. Wysiadamy 35 kilometrów dalej przy granicy, gdzie panuje klimat trochę piknikowo targowy. Za 10 rupii kupujemy paczkę popcornu, którego jednak nie można wnieść poza bramki kontrolne, więc mamy po dwie garście kukurydzy w kieszeniach. Dla pań i panów są osobne wejścia, więc zostajemy rozdzieleni i spektakl oglądamy osobno. Nie potrafię za bardzo wyjaśnić co też wydarzyło się na granicy i jaki to ma cel. Szefem jest wodzirej z mikrofonem w białych dresach, jak reprezentant kraju na olimpiadzie. Z głośników naparza muza disco, ludzie krzyczą, tańczą i co chwilę podchodzą chłopcy chcący sprzedać płytę dvd z nagraną uroczystością. Trybuny wypełniają się po brzegi, na plac wychodzą dziewczynki i biegają z indyjską flagą, potem tańczą disco z wodzirejem, który nagle przerywa imprezkę i przed budynek straży granicznej wychodzą wojskowi w przedziwnych mundurach z jakimś czerwonym jakby pióropuszem na głowie. Wodzirej podkłada jednemu mikrofon pod usta a ten wydaje z siebie śmieszny okrzyk i utrzymuje go przez dłuższy moment - to samo dzieje się za bramą po stronie pakistańskiej, taka jakby walka na głosy. Potem panowie krokiem jak z Monthy Pythona dochodzą do bramy i następuje krótkie otwarcie, walka na wzrok ze strażnikiem pakistańskim, powiewanie flagami. Wodzirej wykrzykuje hasło Hindustan! na co tłum odpowiada wrzaskiem, potem jakieś inne słowa, gwizdy, okrzyki, ja ogłuchłem po minucie dzięki chłopakowi, który darł gębę wprost do mego ucha. Wygląda to tak, jakby tłum po jednej i drugiej stronie się wzajemnie obrażał i wygwizdywał. Trwa to chyba z godzinę, Wodzirej skacze, biega, nawołuje tłum do wspólnego gwizdania i okrzyków - osobiście tego nie rozumiem i wydaje mi się po prostu głupie i powodujące agresję, zwłaszcza w umysłach dzieci, których tu jest mnóstwo. Co ma myśleć dziewczynka, której tatuś trzymający flagę indyjską wykrzykuje jakieś hasła pod adresem Pakistańczyków, wodzirej wyśmiewa się i wygwizduje przeciwników, a żołnierze demonstrują swoją antypatię. Ludzie są bardzo podnieceni i pachnie tu krwawymi zamieszkami, choć jest wesoło i kolorowo. Nie rozumiem absolutnie, ale polecam zobaczyć, zwłaszcza, że cena 85 rupii jest adekwatna do oferowanej rozrywki, a krzyczący żółnierze to już totalne jaja, warte nawet dużo więcej. Wracamy naszym busem na ten sam parking i w karnawołym nastroju pozwalamy sobie na lody Kulfi - pyszne i niedrogie, a K. dostaje loda na talerzu przykrytego gotowanym, zimnym makaronem i polanego jakimś syropem - w końcu dla Kulfiego, kulfi powinien być z najwyższej półki. Szybkie pakowanie i wybywamy, odmawiając panom w turbanach datku, choć po darmowym spaniu i jedzeniu nie czujemy się z tym najlepiej.


[K:] Jadąc na dworzec - bezpłatnym autobusem! - jeszcze raz mamy szansę przekonać się o tym, że shikhowie są mało indyjscy. Autobus trochę przeładowany, a tu chłopak ustępuje mi miejsca - stoi całą drogę i jeszcze trzyma mi plecak! Pani przy której wcisnął się W. przesuwa się i robi mu miejsce, a inni pomagają z bagażem. Przy wyjściu też nie zostajemy bez pomocy - chłopaki wynoszą mój tobół który, jak niejeden podnoszący go stwierdził, jest "heavy" i jeszcze pytają czy mogą w czymś pomóc!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz