czwartek, 28 kwietnia 2011

27.04.2011 THIS IS THE END, BEAUTIFUL FRIEND, THE END

[W:] O 5.40 jesteśmy już na miejscu, z którego odjeżdża bus na lotnisko. Nadal jesteśmy z Peterem, który ma o 9.00 samolot do Bangkoku. W busie jest polska para, przed którą dokładnie ten sam lot co przed nami. Plecaki ważą w sam raz, jeszcze maleńkie zakupy w strefie bezcłowej, pożegnanie z naszym "słowiańskim Bratem" i kończy się przygoda zwana ryjakrakieta. Rrrruuuszamy z powrotem do kraju nad Wisłą.

MOWA KOŃCOWA:
[K:] Trudno wracać. Już niejedną łzę z tego powodu uroniłam. Nie chcę wracać. Kończy się jakiś mały etep naszego życia, za którym będę bardzo tęskniła. Tęskniła za namiastką wolności, za możliwością dokonywania wyborów, spontaniczych decyzji. Za poznanymi ludźmi, tymi których odwiedziliśmy i tymi z którymi podróżowaliśmy. Ludźmi, którzy pojawiali się na naszej drodze ze swoimi historiami, problemami, ze swoimi pytaniami na które szukają odpowiedzi. Zrobiliśmy to - wyjechaliśmy. Zobaczyliśmy miejsca, o których wcześniej czytaliśmy tylko w książkach, zweryfikowaliśmy wyobrażenia o każdym kraju, każdym zapachu i smaku. O ludziach, o religiach, o kulturze. Oczywiście można było lepiej, bardziej, ale było po naszemu. Można podróżować. To nie takie trudne. Po prostu spakować plecak i pojechać. Być w świecie i tak po prostu czuć się jego częścią, z otwartą głową.
Nie chcę wracać. Już tęsknie za tym dużym światem. Za nowymi smakami, widokami, miejscami, ludźmi, za możliwością spełniania małych marzeń, ma możliwością poddawania się przypadkowi, za pokonywaniem siebie i swoich słabości, za powiedzeniem sobie - "po prostu zróbmy to". Będę tęskniła za wyzwaniami, zjedzeniem kraba, żaby, skorpiona, szarańczy. Przyszedł czas na nowe wyzwania, na trudne decyzje, na bycie żoną i mamą. Challenge! Wracamy...
[W:] Cóż powiedzieć? Zajebiście było! Czas minął bardzo szybko i zdecydowanie był to czas dobry - piękne cztery miesiące życia, choć bywało trudno i smutno. Wierzę jednak, że dzięki temu pierwszemu wypadowi, będziemy mieli głowy bardziej otwarte, łatwiej będzie nam podjąć decyzję o ponownym spakowaniu plecaka, o zakupie biletu. Mnóstwo doświadczeń, zapachów, smaków, poznanych świetnych ludzi, kilka kilo mniej, kilka łez, kilka momentów słabości i dużo więcej poczucia siły. Spełniliśmy swoje duże marzenie i choć to "tylko" cztery miesiące, to wiemy, że razem możemy przetrwać bardzo wiele, jeśli tylko będziemy chcieli się wspierać, słuchać i czasem ugryźć w język. Pisząc te słowa, siedzę już na polskiej wsi a przede mną kubek parzonej kawy, która może nie jest tym wietnamskim cudem, ale jest naszym cudem tu - kawa parzona jest równie piękna, chleb z masłem może nie lepszy niż kraby, ale inny, równie dobry, nasz... Teraz jesteśmy tu, w Polsce, jutro może będziemy gdzie indziej, a pojutrze jeszcze dalej, może...mam nadzieję...jestem pewien...a teraz Challenge!
 

26.04.2011 HANOI

[W:] Stolica kraju przywitała nas po piątej rano i trzeba przyznać, że jak na tak wielkie miasto, to było bardzo spokojnie, wręcz cicho. Szybko znajdujemy guest house i bierzemy potrójny pokój z szalonym Słoweńcem. Co nas potem bardzo ucieszyło - śniadanie, choć marne, to było w cenie noclegu - bagietka, jajecznica, kawa. Wyskoczyliśmy na miasto ok 10 i planujemy wykonać zadania z listy na ostatni dzień. Sprawa najpilniejsza to kolczyk, bez którego K. nie chce wracać do Polski, obłazimy więc trzy studia i w końcu udaje się - bez krzyku, krwi, rozpaczy, nowy kolczyk ląduje w uchu Karoliny. Kolejne zadanie to wymiana pieniędzy Petera u koników, bo ten wciąż ma pokaźną sumkę laoskich kipów - w HaNoi łatwo takie sprawy załatwić w okolicach jeziorka w centrum, wokół którego jest kilka banków - wystarczy zmarszczyć brew i po chwili pojawia się pani z dużą ilością gotówki, chętna do wymiany, oczywiście po w własnym kursie. Ja chciałem nabyć jakiś pamiątkowy tiszert, ale nic ciekawego nie znalazłem no i ceny były do dupy. Następnie chcieliśmy napić się lanego piwa na ulicy i to zadanie również zostało pomyślnie wykonane.





Ciekawi sposób napełniania szklanek piwem z beczki - pani leje nad wiadrem nie bacząć na pienienie się i wylewanie, wszystko przecieź ląduje w wiadrze, a po chwili z powrotem w beczce, więc no problemo. Piwo może nie nadaje się na europejskie konkursy piwowarów, ale szklanka sikacza za 3000 dongów, to coś co nam odpowiada, zwłaszcza w takim miejscu, przy skrzyżowaniu na plastikowych siedzonkach dla krasnoludków. Potem szukaliśmy jeszcze krawca, bo Peter chciał stać się posiadaczem dżinsów uszytych na miarę - to zadanie niestety nie doczekało się realizacji, ale za to ja wygrałem zakład o trzy lane browary, bo P. nie chciał uwierzyć, że dżins jest produktem bawełnianym. Po drodze do piwodajni zakupuję jednak t-shirt i idziemy na najtańszą pizzę jaką tu znaleźliśmy - jednak niska cena oznaczała kiepściznę, która lekko zaszkodziła naszym żołądkom. Na koniec jeszcze piwo z jednym sympatycznym starszym facetem (chyba Francuz) i dwoma młodymi kolesiami z Holandii. Późnym wieczorem K. idzie już się spakować, a my z P. zostajemy na "jesze jenegooo" i bambusową lufę z tytoniem. Poznajemy tam jeszcze Zack'a ze Stanów, który jest fanem tytoniu z lufy i tłumaczy mi zasady palenia, a mnie dopada depresja przedpowrotna. Tytoń, ostatnie piwo Tiger na chodniku i wracamy do pokoju - snu zostało bardzo niewiele...

25.04.2011 FAJA TYLKO OD ŚWIĘTA

[W:] Od rana przepakowywanie plecaków i zastanawianie się co zrobić z wciąż mokrymi butami i ciuchami - jest lipa. Opuszczamy pokój, a szef dziś jakiś nerwowy i jeszcze bardziej nakręcony niż zwykle. Płacimy i zostawiamy jeszcze plecaki i ciuchy do wyschnięcia i umawiamy z Peterem na później, zaś z K. idziemy na śniadanie do pań z wczoraj. Zanim przyniesiono nam żarcie, spaliliśmy na szybko lufę (jakoś po trzy machy wyszło) i poczułem dziś jak nogi się pode mną ugięły z powodu tytoniu, przez jakąś minutę byłem naprawdę nieźle zrobiony - fajny początek dnia. Pyszna kawa, zupa, bagietka i ruszamy na ostatni mały szoping. Próbujemy pysznych śliwek, które od dawna nas interesowały, odwiedzamy sklepy z ręczną robotą, gadamy z paniami z wiosek z dzieciakami na plecach, a na targu widzimy bambusowe lufy do tytoniu. No nieeeeeee... ni chuchu nie bierzemy, ale jaka lekka, mała, do plecaka jeszcze wejdzie. Poza tym tania jak barszcz (4 - 4,5 złotego) - ok, bierzemy, zapewniając siebie wzajemnie, że do palenia fajek nigdy nie wrócimy, ale przecież taka faja to nie fajki, nieeee to co innego - do poczęstowania znajomych, czasem buchnąć macha od święta - to wszystko...bierzemy! K. kupiła też od babeczki kolczyki za jedną piątą ceny, a Peter banany do pociągu, z których jednym poczęstował panią, która prosiła by coś od niej kupił, gdyż jest głodna.



24.04.2011 SLOVIO'S HELL'S ANGELS

[W:] Nieco obolali, jesteśmy punktualnie w pełnym umundurowaniu i prosimy naszego niezwykłego i nadpobudliwego szefa o przygotowanie dwóch konkretnych maszyn dla słowiańskich Hell's Angels. Dostajemy całkiem świeże (przebieg niecałe 2000 km) czerwone Hondy Wave. Rrrrryjakrrrakieta! Śniadanie jemy u pań "sąsiadek" w hotelu obok, bo w naszym okazało się wczoraj drogo i niezbyt smacznie. Panie przynoszą mi świetną kawę, taką jak w Hue z taką samą zaparzareczką i już mi się podoba, a dodatkowym plusem jest kubełek z bambusową fają do tytoniu. Oczywiście raczymy się i tą używką, cuuuudo. P. i K. bagietki z nadzieniem jakiesetampaniechcesz, a ja tradycyjna zupa Pho z wołowiną. Strzał tytoniu na wyjście i ruszamy na wielki targ w Bac-Ha, miejscowości oddalonej 95 kilometrów od Sapy. Na stacji benzynowej spotykamy faceta z Anglii na dużej terenowej Hondzie którą wypożyczył w Ha Noi na tydzień. Zapadł mi w pamięć, bo gadkę ma dokładnie jak Benny Hill - głos, akcent, melodia. Mówi, że w jego miejscowości jest wielu Polaków, a gdy zagaduję, że pewnie ich tam nie lubią, odpowiada, że nie ma żadnego problemu z Polakami, zwłaszcza gdy pracują, bo szanuje ludzi pracy, nie przepada za tymi bezrobotnymi, a zwłaszcza za Cyganami, którzy "srają wszędzie dokoła", co pewnie oznacza śmiecenie.




















Zjazd motorkiem z Sapy po górskiej, krętej trasie to przeżycie warte każdych pieniędzy, w naszym przypadku te pieniądze to 5 dolarów za motobike'a i max. drugie tyle na paliwo, więc będąc tu, po prostu wypożyczcie pierdziawkę i w drogę, choćby dla samych widoków i mijanych po drodze wieśniaków w pięknych strojach. Coś wspaniałego! Peter też czuje tą zajawkę i cieszy się jak dzieciak wyprzedzając kolejne motorki. Pogoda szybko zaczyna się chrzanić i już w połowie drogi do Bac-Ha najzwyczajniej leje. Dojeżdżamy kompletnie przemoczeni i okazuje się, że trasa zajęła nam ponad trzy godziny, więc część targu się już zwinęła. Sam targ to żadna rewelacja, mi najbardziej podobały się dziwne zakłady wrzeszczącej grupy facetów, obstawiającej, czy upaprany krwią i kawałkami mięsa facet, przetnie jednym cięciem górkę z wieprzowych nóżek, mięsa, słoniny. Ustawiają taką górkę, obstawiają wręczając kasę "konferansjerowi" i czekają na strzał. Podczas mojej obserwacji przeciął, choć obstawiałem że nie da rady, bo to był drobny chudzielec, a tasak wyglądał mi na tępy, no ale dał radę, więc jedni wkurwieni, inni szczęśliwi i ustawiają kolejną górkę mięcha - oryginalna rozrywka. W butach kałuże, z ciuchów cieknie, ale trzeba wracać, by dotrzeć przed zachodem słońca. Krople deszczu przy siedemdziesięciu na godzinę kłują jak szpilki, K.wsuwa mi na nos swoje okulary, więc jest ok z oczami, ale w gębę sieka strasznie, co ma swój urok i jakoś tak przekornie skłania, by jeszcze bardziej odkręcić gaz, bo mimo gównianej pogody, naprawdę świetnie się bawimy i cieszymy faktem wyboru motorków zamiast wycieczki jeepem za jedenaście dolców od głowy. Poza tym zaoszczędziliśmy na pośrednikach z Sapy i sami kupiliśmy sobie w Lao Cai bilety na powrót do Ha Noi. Nam paliwo się kończy, a Peter zatankował za dużo, więc na stacji pożyczamy rureczkę, ściągamy około litra i dalej heja już totalnie przemoczeni i przemarznięci, tym razem pod górę, ale małe silniczki 125 ccm naprawdę świetnie dają sobie radę. Jeszcze maleńkie zakupy w markecie z lokalnymi cenami (puszka piwa 0,33 l za 8500 dongów, napój gazowany 6000) i wracamy do hotelu, a tam szefunio nie chce nas wpuścić dopóki nie wyczyścimy obuwia pod kranem na zewnątrz - ale jaja! Na szczęście mamy tutaj wannę i naprawdę gorącą wodę, bo bez tego skończyłoby się ostrym przeziębieniem.























Kąpiel z puszką piwa, pół godziny pod kołdrą w ciepłych ciuchach i wychodzimy, bo o 20.30 czekać ma na nas wyjątkowa kolacja. Sam pewnie wciąż miałbym opory, ale na szczęście poznaliśmy słoweńskiego świra Petera i już wczoraj podjęliśmy decyzję o spróbowaniu psiny, więc razem raźniej. Od razu mówię, że to żadna rewelacja i nie wiem, czy wynika to z właściwości psiego mięsa, nieumiejętnego przygotowania, czy najgorszych kawałków/odpadków jakie nam zaserwowano. Spróbowaliśmy kościstego gulaszu chyba z ogonów z kawałkami sierści w krwawym sosie (najbliżej temu do wołowiny), tłustej wędliny wyglądającej i smakującej jak boczek i kaszanki -wszystko z psa, do tego ryż, sajgonki wegetariańskie, kilka sosów, i jakieś liście z pędami bambusa (chyba), do chrupania. Po kolacji byliśmy niezadowoleni i nadal głodni, poza tym dla K. była zamówiona ryba, ale szef powiedział, że w zamian były sajgonki - no taki to już kraj i zmiana zasad w trakcie gry jest tu na porządku dziennym. Trudno było mi się zdobyć na zjedzenie mięsa moich psich braci, ale nie miałbym oporów by zrobić to ponownie, jednak w normalnej, lokalnej knajpie, gdzie mięso nie będzie oznaczało kawałków skóry i kości. Może kiedyś...

23.04.2011 TRISTO KOSMATIH MIEDVEDOV

[K:] Pociąg zatrzymuje się na ostatniej stacji ok 5.00 rano, czyli to czego nie lubię najbardziej. Ostatnia stacja to Lao Cai, a do Sapa mamy jakieś 38 km. Pada deszcz. Na stacji tłumek wysiadających i tłum proponujących transport. Wszyscy też proponują podobną cenę (40 tys), więc nie mamy dużego wyboru. Wsiadamy do niewielkiego busika, który w ciągu pół godziny zapełnia się po brzegi. Ja i W.dostaliśmy "miejsce honorowe" - przy kierowcy. Niestety dach przecieka, choć busik wygląda na względnie nowy i kapie na nas i kapie i kapie. Spodnie mamy już mokre, kiedy kierowca budzi nas oświadczeniem "Sapa here". Jest przed 7.00 i jakoś tak pusto. Miasteczko jest niewielkie i jak się szybko orientujemy bardzo turystyczne więc i bardzo drogie. Pijemy najtańszą kawę, jaką udaje nam się znaleźć i próbujemy się rozgrzać, bo tu zimno, mokro i szaro. Szarość rozbłyskuje jednak zaraz kolorami - pojawiają się mieszkanki etnicznych wiosek, których tu wiele w swoich tradycyjnych, kolorowych strojach. Oczywiście chcą nam sprzedać wszystko co tylko mają. Pierwsze pytanie, jakie turysta usłyszy, to pytanie o narodowość. Po tym można szybko wycenić klienta - jaką cenę zaproponować. Na naszej drodze pojawia się też właściciej jednego z hoteli. Proponuje tani nocleg. Pokój naprawdę śliczny, cena naprawdę dobra, zostajemy więc. Plusem jest wanna z gorącą wodą! Coś pięknego!










Planujemy w Sapa spędzić dwa dni, wiec razem z Peterem zastanawiamy się co robić. Zaczynamy od śniadania na markecie. Chłopaki jedzą zupę i zyskują nowe "przyjaźnie". Panie zapraszają oczywiście do swoich wiosek, proponują zakup wszystkiego, nawet opium. Zdecydowaliśmy się dziś pójść do wioski Cat Cat. Wokół pola ryżowe, wyglądające cudnie, co chwilę jakiś sklepik w którym proponowane są nam miejscowe wyroby. To głównie ubrania, torby, torebki, ręcznie wyszywane. Dochodzimy do wodospadu i decydujemy się iśc dalej do następnej wioski. Droga z szerokiej ubitej przechodzi w węższą też jeszcze ubitą. W wiosce wszyscy w regionalnych strojach. To niesamowite, że jest to ich strój codzienny. Naprawdę nie jest taki prosty, każdy szczegół ma podobno jakieś znaczenie, po którym można poznać nie tylko z jakiej wioski dana osoba pochodzi, ale też jaki jest jej stan cywilny.












Tu nawet małe dzieci noszą tradycyjne ubrania. Tu raczej turyści nie przychodzą, więc raczej mamy pewność, że tutejsze ubrania to nie przebrania. Decydujemy się iśc dalej. Po drodze rozmawiamy o życiu, pracy, naszych krajach, potrawach narodowych, doświadczeniach z podrózy. Uczymy się też nowych słów po słoweńsku. Peter pyta nas jakie mamy stare "narodowe" przekleństwa. Kiedy próbujemy przetłumaczyć znaczenie powiedzenia np "kurka wodna", czy "psia krew" uświadamiamy sobie, że są one po prostu głupie. Nie mówiąc już o takich jak "o rany koguta" (i tu chcę pozdrowić moją mamę). Peter uczy się i wprowadza do codziennej mowy "kurkę wodną", a my "tristo kosmatih miedvedov", co oznacza po prostu "trzysta kosmatych niedźwiedzi". Okazuje się, że mamy wiele podobnych słów jak choćby "gówno-gowno", "błoto-bloto", "kret-krit". Czasem Peter rozumie jak rozmawiamy między sobą.
Droga którą idziemy zamienia się już w dróżkę, potem w ścieżkę przez góry. Ścieżka ta to tak naprawdę kamienie i błoto przez które co jakiś czas przepływa strumień. A kiedy nie ma już właściwie nic, pojawia się koparka. Trudno porozumieć się z kimkolwiek, ale udaje się nam w końcu dowiedzieć, w którym kierunku iść do kolejnej wioski umieszczonej na naszej bardzo schematycznej mapie, którą dostaliśmy w hotelu. Kiedy spodnie mamy już po kolana w błocie, znajdujemy drogę, a na niej informację: SAPA 6 km. Kiedy dochodzimy do hotelu, jesteśmy już naprawdę zmęczeni, po 8 godzinach marszu. Wieczorem jeszcze próbujemy dowiedzieć się gdzie jest "love market", ale poza zwykłym marketem nie udaje nam się odnaleźć nic specjalnego. W Wietnamie bardzo mało ludzi mówi po angielsku, a jeśli nawet to słabo. Wiemy jednak, że na "love markecie" szef naszego hotelu znalazł żonę. Trudno powiedzieć jak to wygląda, ale chyba jak wielka randka, podczas której ludzie rozmawiają, jedzą, spędzają wspólnie czas.







Zmęczeni jak tristo kosmatih miedvedov zasypiamy jak kurka wodna.
Z sytuacji zadziwiających: Pierwszy raz widzieliśmy w restauracji ugotowanego psa.