poniedziałek, 11 kwietnia 2011

08.04.2011 MAGIC

[K:] Wczesna pobudka, zdyscyplinowane wyjście i o 6.50 spotykamy się z Pierrem na rondzie, niedaleko miejsca, skąd podobno odjeżdża autobus. Podobno, bo nikt na pewno nic nie jest w stanie powiedzieć. Trafiamy do miejsca pełnego większych tuk-tuków i okazuje się, że lokalny autobus, którym mamy przejechać 100 km to jeden z nich. Jeszcze szybkie śniadanie - zupka i bagietka i jesteśmy gotowi. Challenge!!! - to nasze hasło przewodnie. Jedziemy, choć nie wiele wiemy - czyli chwile, które w podróżowaniu są najlepsze. Do naszego pojazdu dosiadają się ludzie - każdy z jakimś bagażem. A to kury, powiązane za jedną nogę (żeby nie uciekły), a to siatka z żabami, a to ryby, a to wielka maskotka "pokemona" itd.






Podczas jazdy "zaliczam" też chwilę słabości - chłopczyk przede mną, nie wiedzieć czemu, przypomina mi Fifka (którego mocno ściskam i oczywiście jego rodziców też) - i tak zatęskniłam, że się po prostu poryczałam... [W:] no taka to już K. -w laoskim chłopczyku zobaczyła Fifka i rryknęła jak rrakieta rrykiem rrakietowym. Obok była jednak druga Rrakieta z Francji, więc się poprzytulały i sytuacja została opanowana, a ja się chyba wzruszyłem...
[K:] Do jaskini wyruszamy tym samym pojazdem, którym dotarliśmy do wioski i znowu przewozimy różne sprzęty. Uśmiech na twarzy pojawia się kiedy w naszym tuk-tuku spotykają się starsze panie - koleżanki z jednej wioski. Radość jaka im towarzyszy udziela się też nam. Plotkują, śmieją się, cieszą, ktoś częstuje wszyskich ciastkami. Naprawdę dobry widok.











Jaskinia to nie tylko widok dobry - magiczny! 7 kilometrowa, przechodzi przez górę, a przez całą jaskinię przepływa woda. Płyniemy więc trzyosobową łodzią z dwoma "kierowcami" z latarkami na głowach - jaskinia jest oświatlona tylko w jednym najciekawszym odcinku, który przechodzimy piechotą. Często musimy wychodzić też z łódki i broczyć po kolana w wodzie, uważając na jej silny prąd - chwilami jest za płytko na przepłynięcie i łódź trzeba przepychać po kamiennym dnie. Znajdujemy też tu życie - trochę przerażające i kojarzące się z książek od biologii z formami pierwotnymi. Inny świat! Piękne doświadcznie, niezapomniane z pewnością.
Wracając z jaskini spełniamy swoje małe marzenie - jazda na dachu! Wiatr we włosach! Piękne widoki! Coś pięknego!
Kiedy się ściemnia zaliczamy zderzenia z insektami, które tu potrafią być pokaźnych rozmiarów, a kiedy dodać do tego prędkość - może zaboleć. Dlatego też co chwila, któreś z nas wydobywa z siebie głośne "ałć!"



"z wydarzeń magicznych K.": może to banalne i może naturalne, ale widok stada białych ptaków na tle ciemnych gór widziany z dachu jest po prostu BEZCENNY!
Bezcenny też był nasz ostatni wieczór w Laosie z Sophie, z która spędziliśmy prawie dwa tygodnie i za która będę naprawdę tęskniła. Wieczór z Edith Piaf przy wspólnej kolacji i lao-lao (ryżowy bimber). Dobry był ten laoski czas. Czas kiedy uswiadamiamy sobie jak niewiele jest potrzebne do szczęścia. Tak naprawdę niewiele. Dobrzy ludzie - Sabrina z Nikiem, Sophie. Różne ludzkie historie. Wydaje mi się, że wszyscy których spotkaliśmy czegoś szukają - jak my wybrali się w podróż żeby odpowiedzieć sobie na swoje pytania. To trudne i nie wiem czy możliwe. Dla mnie najważniejsza jest jednak odwaga - zadania sobie pytania...
Spełnia się też małe marzenie W. - zobaczył gekona - czekaliśmy na ten moment odkąd pierszy raz usłyszeliśmy w Kambodży "ge-ko!" i w końcu ostatniego wieczora udało się.
[W:] W końcu sukinkota zobaczyłem i sfotografowałem. Próbowałem naprawdę wielokrotnie, łaziłem po nocach z latarką, stałem po pięć minut bez ruchu, by jakiś wylazł i dupa, a tu dziś po prostu siedział na ścianie i śpiewał swoją pieśń "ge-koooo! ge-ko!" Nie był tak duży jak myślałem że będzie, ale jednak piękny, a pieśń na żywo to jedna z tych rzeczy, dla których już powinniście pakować plecaki... Czas tutaj rzeczywiście był bardzo dobry i Laos zawsze będzie kojarzył mi się dobrze, dzięki ludziom których tu spotkaliśmy i dzięki tej niezgłębionej do tej pory przez nas tajemnicy życia z uśmiechem na twarzy, której doświadczyliśmy głównie w Kambodży i tutaj w Laosie. Często o tym rozmawiamy i zastanawiamy się, co jest powodem tych uśmiechów, tej pozytywnej mocy w sercu, którą po prostu czuje się w kontaktach z ludźmi. Co takiego gra w duszach tych ludzi, którzy wstają o piątej rano by otworzyć mały rodzinny sklepik i uśmiechają się przy tym, podczas gdy w Polsce i całej Europie miliony ludzi wstaje z łóżka myśląc "kurwa jebana mać! muszę iść do roboty... nienawidzę mojej zasranej pracy! jestem za niski, jestem brzydka, jestem chujowy, jestem nieszczęśliwa, chcę mieć większe mieszkanie, muszę zmienić samochód, powinienem zapisać się na kurs hiszpańskiego, powinnam kupić chrześniakowi tę gadającą maskotkę" i tak dalej, i tak kurwa dalej...pobudki z nieszczęśliwą miną, pobudki, by przeżyć dzień, a najlepiej by przeżyć go nie zakłócając działania systemu - oddać dzieci rano do przedszkola, kurwić się przez kilka godzin, wymuszając uśmiech i nieszczere komplementy, odebrać dzieci, zjeść, zasnąć i jutro zacząć dzień tym samym "kurwa mać!". Wziąć dobrą pensję, opłacić rachunki i nie myśleć za dużo - w końcu "to tylko praca". Spotykając tych ludzi, widzimy jakąś taką zwykłą radość życia, radość z udzielenia pomocy sąsiadowi, radość ze wspólnego wypchania traktora z błota, radość z pozdrowienia przybyszów z Europy, z załadowania pralki na przyczepkę, ze wspólnej kolacji, zimnego piwa na chodniku, zwykłego niezobowiązującego "Sabadi!", z synchronicznego tańca przy głośnej muzyce o dziesiątej rano, z przytulenia szczeniaka, z drażnienia małpy, ze wskazania najbliższego mechanika gdy ktoś złapie gumę, ze zwykłych codziennych rzeczy, które dla nas już chyba są niezwykłe. Obserwujemy ich z Karolą i strasznie im zazdrościmy. Sporo też przegadaliśmy na ten tamat z Sophie, czy z innymi i wiemy, że gdzieś się zagubiliśmy, gdzieś podjęliśmy złe decyzje, gdzieś najzwyczajniej zbłądziliśmy i trudno nam się do tego przyznać - nie nam, jako nam, lecz jako ludzkości - coś się popierdoliło i należałoby to naprawić, ale nikomu się, cholera, nie chce lub wcale nie uważa by coś się popierdoliło, bo przecież "życie musi toczyć się dalej i takie są koleje rzeczy". Wydaje mi się, że obecnie już nie żyjemy, tylko przeskakujemy przez dany nam okres. Jesteśmy, coś tam robimy, płodzimy kolejne pokolenia, ale egzystujemy zamiast żyć, bo na życie najzwyczajniej nie mamy już czasu, jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało...

[K:] "Przeżyłem wiele. I myślę, że wiem, co jest potrzebne do szczęścia. Trochę ustronne życie na wsi, z możliwością bycia użytecznym, ludziom dla kórych łatwo jest być dobrym, i którzy nie oczekują tego. I praca, kóra jest użyteczna innym. Potem odpoczynek, natura, książki, muzyka, miłość do sąsiada. Taka jest moja idea szczęścia. Do tego najważniejsze, Ty jako partnerka, i prawdopodobnie dzieci. Czego więcej może pragnąć ludzkie serce?"Lew Tołstoy, "Szczęście rodzinne", cytowany też w filmie "Into the wild"

1 komentarz: