poniedziałek, 11 kwietnia 2011

07.04.2011 BUDHA CAVE

[W:] Wczoraj przy wieczornym piwku zastanawialiśmy się nad dalszym planem, pamiętając o jaskini, o której opowiadali Nick i Sabrina. Gdy tak liczyliśmy, wyszło całkiem drogo, więc na początek postanowiliśmy zwiedzić małą jasknię w okolicy, a potem ewentualnie wyskoczyć do tej właściwej. Wypożyczamy więc trzy rowery, Pierre bowiem kuleje i boli go wczorajsza rana. Już po kilku pierwszych kilometrach bolą nas strasznie tyłki i co dziwne, nigdzie nie możemy znaleźć normalnej czarnej kawy. Przez chwilę pada deszcz, więc znajdujemy schronienie pod drewnianą budką z mapą. Gdy docieramy do jaskini, okazuje się, że wszyscy powinniśmy zapłacić po 2000 kipów wstępu, a dziewczyny powinny przywdziać tradycyjną laoską spódnicę, której oczywiście nie mają, a którą oczywiście mogą wypożyczyć, za oczywiście odpowiednią sumkę, oczywiście niemałą. Strasznie mnie to wkurza, bo informacji takich nie zamieszczono nigdzie wcześniej, a wielkich bilbordów ze zdjęciami jaskini nie brakuje. Mówię jednak, że nikt nas wcześniej nie poinformował i że najzwyczajniej nie mamy pieniędzy. Udaje się i dzięki pomocy mówiącej po angielsku dziewczyny możemy odwiedzić świątynkę w jaskini. Wewnątrz klimacik, ale bez szału, pełno posągów Buddy, można zapalić świeczkę w jakiejś intencji lub zostawić karteczkę z życzeniem, oczywiście za wszystko powinno się zostawić ofiarę.








Dla mnie największą atrakcją była jednak małpka, która najwyraźniej mieszka tu i wita ludzi na schodach, a niektórym próbuje ukraść torby, aparaty etc. Jest czarna, ma białą brodę, a jej sierść jest w dotyku jak gryząca, szorstka wełna. Ma bardzo delikatne, "pyzowate" łapki i jest po prostu przepiękna i przekomiczna, a do tego cholernie zwinna. Wracamy i z naszymi tyłkami jest już naprawdę niedobrze. W mieście spotykamy Ogga, którego poznaliśmy na wyspie Don Det. Znów przyjechał tu na rowerze i jedyny plan jaki ma do wykonania dziś, to zakup jakiejś książki. Jest w towarzystwie jakiegoś Ziomka, który nawija bardzo szybko z dziwnym akcentem. Śpią w popularnym miejscu "Travel Lodge", z którego my musieliśmy zrezygnować z powodu ceny. Podczas pogadanki wychodzi, że człowiekiem, który zaszczepił w Sophie ogromną chęć obejrzenia lazurowego jeziorka był właśnie Ogg. Umawiamy się na ewentualne piwo w ich hostelu, ale gdybyśmy się mieli nie spotkać, żegnamy się ponownie. Znów z Pierre'm i Sophie sączymy piwko nad brzegiem granicznej rzeki, rozpisując dalsze plany, a tu, zupełnie jak z kosmosu, idzie sobie Ogg, z którym chcieliśmy się spotkać za jakieś 2-3 godziny. Jego kolega to Vincent pochodzący z Quebecku więc nawijąjący po francusku, a mieszkający od pięciu lat na Hawajach i zarabiający na życie ucząc zainteresowanych jak śmigać po wodzie na desce przyczepionej do latawca - tzw. kiteboarding, który mi się strasznie podoba. Przy tej okazji muszę sprostować podaną informację o "Sznip, sznap, sznup", która to gra jest w rzeczywistości "Sznik, sznak, sznup" (oczywiście pisane inaczej) i oprócz "zapalniczki" spalającej papier jest jeszcze studnia "well", która wygrywa z wszystkimi figurami oprócz papieru, który może ową studnię zakryć. Vincent z kolei opowiada ciągle o falach, deskach, surfingu i naprawdę trudno go zrozumieć, bo akcent jego to jakby brak akcentu, brak melodii, jednostajny potok szybko wypowiadanych słów. Jest dumnym posiadaczem Harleya-Davidsona Sportstera z 1989 roku, obecnie odpowiadając na pytanie "co jest ważne?", mówi "fuck it all!, everything is really good. Am I happy? Of course i'm fuckin happy, man! Fuck! I am!"
[K:] Z sytuacji zadziwiających: Jedziemy na dworzec autobusowy, żeby zorientować się czy i jak możemy dojechać do Wietnamu. Jadę już ostatkiem sił - od śniadania nic nie jedliśmy i po prostu umieram z głodu. Jadę za W. a ten krzyczy: "Patrz ciastka!". No normalnie ciastka na drodzę znaleźliśmy! Myślę, że to był "boski dar". Prezentów to nie koniec, bo po kolacji W. znajduje 20 tys. więc zupa i piwo też były w prezencie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz