sobota, 16 kwietnia 2011

12.04.2011 KAWOWO

[W:] O poranku postanowiliśmy wejść do kafejki oddalonej raptem kilkanaście metrów od naszego hotelu - mają WiFi, a my chcemy zajrzeć na mail. Tanio nie jest, ale skoro korzystamy z ich neta... zamawiamy kawę i po chwili wydarzają się rzeczy, których mój ciasny umysł nie potrafi ogarnąć, a Karoli twarz uśmiecha się tak, jak już dawno się nie uśmiechała. K.dostaje pyszną czarną w wysokiej szklance do drinków z lodem - pysznaaa! Ja dostaję coś bardziej zagadkowego - na niskiej szklance z grubego szkła, jakie zazwyczaj serwuje się do whisky, jest metalowy pojemniczek z sitkiem, z którego po chwili zaczyna kapać czarny płyn. Wykapuje nie więcej niż 100-150 ml, a dodatkowo w małym talerzyku mam lód i cukier w jednorazowej, papierowej torebce. Sympatyczna, młodziutka kelnerka, pomaga nam w rozwikłaniu tej zagadki - gorącą kawę miesza w grubej szklance z cukrem, trzepiąc jak omlet, czy kogel-mogel, potem wrzuca dwie kostki lodu i wygląda na to, że to już wszystko... Biorę łyczek...o kurrrrrrr! najlepsza kawa jaką piłem w życiu - bez jaj - sączę sobie intensywną czarną z lodem i po chwili zamawiam to samo, ale na gorąco - rewelacja! Nie wiem w czym tkwi tajemnica, ale podejrzewam, że po prostu w jakości użytych tutaj ziaren kawowych. Stuprocentowa arabika, mocna i z małą ilością wody - no najzwyczajniej brakuje mi słów. Sophie mówiła, że jako miłośnik kawy i piwa, powinienem być w Wietnamie zadowolony i, póki co, chcę Jej powiedzieć - miałaś rację ty francuska wariatko. Wiem też, że nie opuszczę tego kraju bez paczki kawy i tej małej, metalowej zaparzarki. Już dla samej kawy jestem gotów polecić Wietnam jako miejsce urlopu...no zajebiście!
[K:] Bierzemy rowery i ruszamy na market - to zazwyczaj najciekawsze miejsce każdego miasta - tu nie jest inaczej. Mieszanina zapachów, kolorów, smaków. Przechodzimy długimi rzędami i co chwila zastanawiamy się "co to jest?". Trochę udaje nam się popróbować, choć nie zawsze chyba były to jadalne rzeczy (jedną z nich bylo coś białego, pachnącego jak ser, w smaku przypominające wapno, tak przynajmniej sobie wapno wyobrażam).
















Kolejny punkt programu to grobowiec Minh Mang, gdzie pochowano władców dynastii Nguyen.
Po drodze sytuacja którą możemy zaliczyć do zaskakujących: przy stromym wjeździe pod górę podjeżdża do mnie pani na skuterku i proponiuje, żebym się jej złapała - będzie mi łatwiej wjechać! Zaczyna z nami rozmowę po angielsku, jadąc przy nas 20 km/h. Opowiada, że jest farmerem, hoduje banany, ryż, kukurydzę, na dwoje dzieci w wieku 15 i 17 lat. Pytamy ją np. o aloes który tu nas szczególnie zafascynował - jak smakuje, jak się go je, ile kosztuje. Pani jest bardzo miła i nawet zaprasza nas do domu, nie korzystmy jednak z zaproszenia i jedziemy, niełatwą drogą do grobowca.
Dzień jest upalny, duszny, a w powietrzu duża wilgotność, więc kilkukilometrowa trasa, z góry i pod górę jest trochę męcząca. Grobowiec ciekawy, ale w zachwyt nas nie wpedza.
Pokonujemy drogę powrotną i na markecie zjadamy zupę. Zupa tu w Wietnamie (choć nie tylko) wydaje się być daniem podstawowym. Jest sprzedawana w każdym miejscu, na każdej ulicy. Może być podawana z wieloma dodatkami, najczęściej z makaronem. Wieczorem W. zaznajamia się jeszcze z miejscowymi rikszarzami, kórzy częstują go miejscowym "salcesonem" i czosnkiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz