czwartek, 28 kwietnia 2011

24.04.2011 SLOVIO'S HELL'S ANGELS

[W:] Nieco obolali, jesteśmy punktualnie w pełnym umundurowaniu i prosimy naszego niezwykłego i nadpobudliwego szefa o przygotowanie dwóch konkretnych maszyn dla słowiańskich Hell's Angels. Dostajemy całkiem świeże (przebieg niecałe 2000 km) czerwone Hondy Wave. Rrrrryjakrrrakieta! Śniadanie jemy u pań "sąsiadek" w hotelu obok, bo w naszym okazało się wczoraj drogo i niezbyt smacznie. Panie przynoszą mi świetną kawę, taką jak w Hue z taką samą zaparzareczką i już mi się podoba, a dodatkowym plusem jest kubełek z bambusową fają do tytoniu. Oczywiście raczymy się i tą używką, cuuuudo. P. i K. bagietki z nadzieniem jakiesetampaniechcesz, a ja tradycyjna zupa Pho z wołowiną. Strzał tytoniu na wyjście i ruszamy na wielki targ w Bac-Ha, miejscowości oddalonej 95 kilometrów od Sapy. Na stacji benzynowej spotykamy faceta z Anglii na dużej terenowej Hondzie którą wypożyczył w Ha Noi na tydzień. Zapadł mi w pamięć, bo gadkę ma dokładnie jak Benny Hill - głos, akcent, melodia. Mówi, że w jego miejscowości jest wielu Polaków, a gdy zagaduję, że pewnie ich tam nie lubią, odpowiada, że nie ma żadnego problemu z Polakami, zwłaszcza gdy pracują, bo szanuje ludzi pracy, nie przepada za tymi bezrobotnymi, a zwłaszcza za Cyganami, którzy "srają wszędzie dokoła", co pewnie oznacza śmiecenie.




















Zjazd motorkiem z Sapy po górskiej, krętej trasie to przeżycie warte każdych pieniędzy, w naszym przypadku te pieniądze to 5 dolarów za motobike'a i max. drugie tyle na paliwo, więc będąc tu, po prostu wypożyczcie pierdziawkę i w drogę, choćby dla samych widoków i mijanych po drodze wieśniaków w pięknych strojach. Coś wspaniałego! Peter też czuje tą zajawkę i cieszy się jak dzieciak wyprzedzając kolejne motorki. Pogoda szybko zaczyna się chrzanić i już w połowie drogi do Bac-Ha najzwyczajniej leje. Dojeżdżamy kompletnie przemoczeni i okazuje się, że trasa zajęła nam ponad trzy godziny, więc część targu się już zwinęła. Sam targ to żadna rewelacja, mi najbardziej podobały się dziwne zakłady wrzeszczącej grupy facetów, obstawiającej, czy upaprany krwią i kawałkami mięsa facet, przetnie jednym cięciem górkę z wieprzowych nóżek, mięsa, słoniny. Ustawiają taką górkę, obstawiają wręczając kasę "konferansjerowi" i czekają na strzał. Podczas mojej obserwacji przeciął, choć obstawiałem że nie da rady, bo to był drobny chudzielec, a tasak wyglądał mi na tępy, no ale dał radę, więc jedni wkurwieni, inni szczęśliwi i ustawiają kolejną górkę mięcha - oryginalna rozrywka. W butach kałuże, z ciuchów cieknie, ale trzeba wracać, by dotrzeć przed zachodem słońca. Krople deszczu przy siedemdziesięciu na godzinę kłują jak szpilki, K.wsuwa mi na nos swoje okulary, więc jest ok z oczami, ale w gębę sieka strasznie, co ma swój urok i jakoś tak przekornie skłania, by jeszcze bardziej odkręcić gaz, bo mimo gównianej pogody, naprawdę świetnie się bawimy i cieszymy faktem wyboru motorków zamiast wycieczki jeepem za jedenaście dolców od głowy. Poza tym zaoszczędziliśmy na pośrednikach z Sapy i sami kupiliśmy sobie w Lao Cai bilety na powrót do Ha Noi. Nam paliwo się kończy, a Peter zatankował za dużo, więc na stacji pożyczamy rureczkę, ściągamy około litra i dalej heja już totalnie przemoczeni i przemarznięci, tym razem pod górę, ale małe silniczki 125 ccm naprawdę świetnie dają sobie radę. Jeszcze maleńkie zakupy w markecie z lokalnymi cenami (puszka piwa 0,33 l za 8500 dongów, napój gazowany 6000) i wracamy do hotelu, a tam szefunio nie chce nas wpuścić dopóki nie wyczyścimy obuwia pod kranem na zewnątrz - ale jaja! Na szczęście mamy tutaj wannę i naprawdę gorącą wodę, bo bez tego skończyłoby się ostrym przeziębieniem.























Kąpiel z puszką piwa, pół godziny pod kołdrą w ciepłych ciuchach i wychodzimy, bo o 20.30 czekać ma na nas wyjątkowa kolacja. Sam pewnie wciąż miałbym opory, ale na szczęście poznaliśmy słoweńskiego świra Petera i już wczoraj podjęliśmy decyzję o spróbowaniu psiny, więc razem raźniej. Od razu mówię, że to żadna rewelacja i nie wiem, czy wynika to z właściwości psiego mięsa, nieumiejętnego przygotowania, czy najgorszych kawałków/odpadków jakie nam zaserwowano. Spróbowaliśmy kościstego gulaszu chyba z ogonów z kawałkami sierści w krwawym sosie (najbliżej temu do wołowiny), tłustej wędliny wyglądającej i smakującej jak boczek i kaszanki -wszystko z psa, do tego ryż, sajgonki wegetariańskie, kilka sosów, i jakieś liście z pędami bambusa (chyba), do chrupania. Po kolacji byliśmy niezadowoleni i nadal głodni, poza tym dla K. była zamówiona ryba, ale szef powiedział, że w zamian były sajgonki - no taki to już kraj i zmiana zasad w trakcie gry jest tu na porządku dziennym. Trudno było mi się zdobyć na zjedzenie mięsa moich psich braci, ale nie miałbym oporów by zrobić to ponownie, jednak w normalnej, lokalnej knajpie, gdzie mięso nie będzie oznaczało kawałków skóry i kości. Może kiedyś...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz