czwartek, 28 kwietnia 2011

26.04.2011 HANOI

[W:] Stolica kraju przywitała nas po piątej rano i trzeba przyznać, że jak na tak wielkie miasto, to było bardzo spokojnie, wręcz cicho. Szybko znajdujemy guest house i bierzemy potrójny pokój z szalonym Słoweńcem. Co nas potem bardzo ucieszyło - śniadanie, choć marne, to było w cenie noclegu - bagietka, jajecznica, kawa. Wyskoczyliśmy na miasto ok 10 i planujemy wykonać zadania z listy na ostatni dzień. Sprawa najpilniejsza to kolczyk, bez którego K. nie chce wracać do Polski, obłazimy więc trzy studia i w końcu udaje się - bez krzyku, krwi, rozpaczy, nowy kolczyk ląduje w uchu Karoliny. Kolejne zadanie to wymiana pieniędzy Petera u koników, bo ten wciąż ma pokaźną sumkę laoskich kipów - w HaNoi łatwo takie sprawy załatwić w okolicach jeziorka w centrum, wokół którego jest kilka banków - wystarczy zmarszczyć brew i po chwili pojawia się pani z dużą ilością gotówki, chętna do wymiany, oczywiście po w własnym kursie. Ja chciałem nabyć jakiś pamiątkowy tiszert, ale nic ciekawego nie znalazłem no i ceny były do dupy. Następnie chcieliśmy napić się lanego piwa na ulicy i to zadanie również zostało pomyślnie wykonane.





Ciekawi sposób napełniania szklanek piwem z beczki - pani leje nad wiadrem nie bacząć na pienienie się i wylewanie, wszystko przecieź ląduje w wiadrze, a po chwili z powrotem w beczce, więc no problemo. Piwo może nie nadaje się na europejskie konkursy piwowarów, ale szklanka sikacza za 3000 dongów, to coś co nam odpowiada, zwłaszcza w takim miejscu, przy skrzyżowaniu na plastikowych siedzonkach dla krasnoludków. Potem szukaliśmy jeszcze krawca, bo Peter chciał stać się posiadaczem dżinsów uszytych na miarę - to zadanie niestety nie doczekało się realizacji, ale za to ja wygrałem zakład o trzy lane browary, bo P. nie chciał uwierzyć, że dżins jest produktem bawełnianym. Po drodze do piwodajni zakupuję jednak t-shirt i idziemy na najtańszą pizzę jaką tu znaleźliśmy - jednak niska cena oznaczała kiepściznę, która lekko zaszkodziła naszym żołądkom. Na koniec jeszcze piwo z jednym sympatycznym starszym facetem (chyba Francuz) i dwoma młodymi kolesiami z Holandii. Późnym wieczorem K. idzie już się spakować, a my z P. zostajemy na "jesze jenegooo" i bambusową lufę z tytoniem. Poznajemy tam jeszcze Zack'a ze Stanów, który jest fanem tytoniu z lufy i tłumaczy mi zasady palenia, a mnie dopada depresja przedpowrotna. Tytoń, ostatnie piwo Tiger na chodniku i wracamy do pokoju - snu zostało bardzo niewiele...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz