czwartek, 28 kwietnia 2011

22.04.2011 NIE TAKI WIETNAMCZYK ZŁY JAK GO MALUJĄ

[K:] Noc trudno zaliczyć do przespanych. Już chyba mocno myślimy o powrocie i trudno przychodzi sen. Szybkie pakowanie, śniadanie i jesteśmy gotowi do drogi. Z trudem przychodzi nam "rozstanie" z Anią i Nigelem. Umawiamy się na spotkanie "gdzieś w świecie", a konkretniej z Polsce, albo w Londynie. Wyspa Cat Ba, okazała się całkiem spora, bo do przystani, z której ma odpłynąć "szybka łódź" z nami, jedziemy około godziny. Łódź jest szybka, albo może lepiej powiedzieć szybsza. Po drodze mijamy, jak nam się wydaje, hodowle krabików (przy przystani widzimy dziesiątki małych, malutkich i większych, wychodzących z ziemi), łodzie na których odbywa się normalne życie (na jednej chłopak właśnie przygotowuje kurczaka na obiad). Wysiadamy w porcie, gdzie czeka na nas autobus.







Dojeżdżamy do stacji i przesiadamy się w większy pojazd z klimatyzacją. W klimie nie ma nic złego, pod warunkiem, że temperatura jast rozsądna. Tu niestety do rozsądnych nie należy, więc już mi źle, zimno i jeszcze bardziej źle. Sytuację pogarsza deszcz, który zaczyna padać za oknem. To już nawet nie pada, po prostu leje, a z równowagi zaczyna wyprowadzać mnie kierowca autobusu, który używa klaksonu średnio co 5 sekund. Chciałoby się powiedzieć - skąd ja to znam, ale wolę nie zaczynać myśleć o Indiach, więc szukam w sobie wewnętrznego spokoju. Biorąc pod uwagę, że w perspektywie mamy jeszcze kilka godzin jazdy (jeszcze nie wiemy czym) - nie jest dobrze.
W autobusie zadbano też o rozrywkę. Na środku wisi wielka plazma, ba leci nawet film, ba jest nawet dźwięk. Niestety dźwięk to lektor, wymawiający beznamiętnie zdania po wietnamsku. W. mówi, że da się zrozumieć -film był tak durny, że nie dało się nie zrozumieć.
Wysiadamy w Hanoi i staramy się zorientować, gdzie jsteśmy i jak się dostać na dworzec kolejowy. Nie uśmiecha nam się brać taksówki i zaczyna padać, więc zaczynamy intensywniej szukać. Znajdujemy - miejski autobus. Pytamy na migi jak na stację dojechać, skąd i ile kosztuje bilet - 3 tys - cena wyśmienita! Autobus przyjeżdża "prowadnikowi/kasjerowi" pokazujemy gdzie chcemy wysiąść, chcemy zapłacić, ale kiwa, że nie - no może przy wysiadaniu. Ustawia nas w odpowiednim miejscu, a na końcu wskazuje budynek stacji. Mową ciała wytłumaczył co i jak i na koniec jeszcze nam pomachał, ku naszemu totalnemu zdziwieniu - nie wziął pieniędzy! O co chodzi? Nie wiemy, ale czemu nie przejechać się miejską komunikacją za darmo w stolicy Wietnamu?
Na dworcu kolejne pozytywne zaskoczenie, informacja po angielsku, kolejność do kas wyznaczają drukowane numerki, więc nikt nie musi stać przed okienkiem w długiej kolejce i każdy wie kiedy jego kolej. W czasie oczekiwania poznajemy Petera ze Słowenii, też jedzie do Sapa. Proponujemy wspólny przedział, kupujemy razem bilety i umawiamy się 20 min przed odjazdem pociągu.
Jesteśmy już bardzo, bardzo głodni, a tu albo nie ma menu po angielsku, a w wietnamskim trochę trudno się zorientować, albo trafiamy na knajpki dla turystów gdzie pizza kosztuje 200 tys, albo do baru sushi. Decydujemy się na zupę na ulicy i godzimy na cenę 25 tys (udaje mi się nawet wytłumaczyć, żeby była bez mięsa). Zasiadamy więc na plastikowych krzesełkach dla krasnoludków (kolana mamy prawie na wysokości brody - to tutaj standard), a obok nas sympatyczna starsza para. Pani na migi zapytuje ile za zupę mamy zapłacić, pokazuje że ona 20 tys. No cóż wzruszamy ramionami - na taką ceną przystaliśmy, a nie od dziś wiadomo - turysta musi zapłacić więcej! Pomachaliśmy więc sobie ramionami, podziękowaliśmy za towarzystwo przy posiłku i para sobie poszła. Nasze zdziwienie było wielkie, kiedy przy płaceniu, z 50 wydano nam 10 tys - zapłaciliśmy jak miejscowi - i tak sobie myślimy, że babcia nagadała coś właścicielce. To miłe z jej strony. Naprawdę byliśmy pozytywnie zaskoczeni. No cóż, nie taki Wietnamczyk zły jak go malują. Jeszcze kawa, herbata, przed nami ok 10 godzin w pociągu. Usiedliśmy w małej kawiarence przy stacji, jak nam się wydawało, i 20 min przed odjazdem niespiesznym krokiem ruszyliśmy po bagaże. Zdecydowanie przyspieszyliśmy kiedy okazało się, że to nie ten budynek stacji. Gdzie więc jesteśmy, skąd odjeżdża pociąg i gdzie są nasze bagaże? Tym razem w informacji nikt po angielsku, na peron mogą nas wpuścić, więc jesteśmy w dobrym miejscu, ale gdzie jest budynek w którym zostawiliśmy plecaki? Nie pomogło pokazywanie kluczyków od szafek bagażowych, tłumaczenie, pokazywanie, a czasu coraz mniej. Do odjazdu już tylko 10 min - zdecydowaliśmy się wejść na peron, i jakaś kobieta wskazała nam budynek po przeciwnej stronie. Zaczął się bieg. Po drodze spotykamy Petera, który trochę zdezorientowany szukał peronu, z którego pociąg ma odjechać. Dobiegliśmy do przechowalni, a na zegarze 5 min do odjazdu. Możecie sobie wyobrazić jak wyglądało te ostatnie 5 min biegu z placakami ważącymi ponad 20 kg. Oczywiście nasz wagon był ostatni. Zdążyliśmy.
Nasz przedział to 6 miejsc do spania, a dzieliliśmy go z trójką Wietnamczyków z dzieckiem. Noc minęła w miarę spokojnie, choć wszyscy kazali zwracać nam szczególną uwagę na bagaże. Kradzież w Wietnamie widocznie do rzadkości nie należy, o czym przekonał się też nasz nowy "kompan" - w autobusie z plecaka znajdującego się w luku bagażowym, skradziono mu dobrej jakości aparat fotograficzny. Placak ładnie pozapinano, więc kiedy się zorientował nie miał nawet szans na odnalezienie go. Peter mówi wprost, że nienawidzi Wietnamczyków i że już z pewnością tu nie przyjedzie. Kradzież aparatu, to oczywiście nie jedyna sytuacja, która do tego stanu go doprowadziła.
[W:] Facet z miejskiego autobusu zaskoczył nas totalnie, a babcia z którą jedliśmy zupę, niech żyje w zdrowiu jeszcze długo, długo ze swym sympatycznym mężem. Co do biegu z plecakami to był to niezły wyczyn, a pomyłka wzięła się stąd, że dworzec jest duży i ma kilka części, a my trafiliśmy do nieodpowiedniej, więc panika. W pociągu poznajemy bliżej Petera (Brata Słowianina), mój rocznik, programista, w trasie od ośmiu miesięcy, niedługo kończy. Widział już naprawdę wiele i trudno go zaskoczyć podczas podróży, ale w Wietnamie doznał tyle zła i gównianego traktowania, że chyba doświadczył tego samego poziomu złości, co ja w Indiach - stanu bliskiego utraty zdolności trzeźwej oceny sytuacji. Tak sobie pomyśleliśmy, że pewnie wiele jest na świecie osób, które siedzą w pierdlu, bo ta złość osiągnęła u nich odrobinkę wyższy poziom i chyba, kurczę, jestem w stanie ich zrozumieć...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz