niedziela, 24 kwietnia 2011

19.04.2011 TAM COC

[W:] Rano wypożyczamy zajeżdżony trochę motorek i ruszamy do Tam Coc, oczywiście zostawiając paszporty panu X. Okazuje się tak blisko, że nawet można by tam dojść na piechotę, a na miejscu od razu widać nagonkę - zaparkuj tutaj "it's free" - kusi knajpka, w której w ramach rewanżu powinniśmy zamówić jakiś zajebisty obiad. Jedziemy na oficjalny parking i przemiły pan chce 15000 tys dongów za zostawienie motorków - pokazuję mu wizytówkę hotelu i mówię, że Szefunio powiedział mi, że to kosztuje maksymalnie piątkę - "okej, okej" - mówi pan przemiły i wystawia mi ręcznie wypisany bilecik. Proszę też by napisał "5000 dong, paid"- zgadza się ze strasznie niezadowoloną miną.

















Bilety za wstęp na teren kosztują po 30 tysięcy od głowy, a łódź 80, więc łącznie za 140 wsiadamy do łódki prowadzonej przez wietnamskie małżeństwo. Pani próbuje mnie zagadywać, ale z pomocą znów przychodzi Kazik i mówię Pani - "sori men, no spikin ingleze", choć Pani sympatyczna. O przeprawie łodzią przez ten pięny teren słyszeliśmy od ludzi, czytaliśmy w necie i w przewodniku i wiemy, że są tu trzy standardowe, wkurzające sprawy - 1. wciskanie na chama zimnych napojów dla nas i dla sterowników - oczywiście w odpowiednich cenach. 2. usilne i upierdliwe próby sprzedania wyrobów hafciarskich, 3. napiwek dla sterujących łodzią. Mówię K. że dziś ni chuja i jak ona chce to niech rozmawia, ja rżnę albo głupa, albo jestem ostry. Widoki są przepiękne, ujmujące, łódź na szczęście jest napędzana siłą mięśni (bardzo często mięśni nóg-do tej pory zastanawiamy się, jak to robią) więć silnik nie psuje klimatu. Jest naprawdę pięknie i wszystkim polecamy tę przejażdżkę.




Po jakiejś godzinie dopływamy do końca trasy i podpływa do nas łódeczka z napojami, owocami, chipsami - ja już sikam ze śmiechu, bo czekałem bardzo na ten moment, K. się nie udziela i strzela z aparatu jak z M 16. Pani proponuje napoje dla i strudzonych wiosłujących - rzucam krótkie "NOŁ!" - pani "Noł? Bia? Bia? Łoter?" - "Bye, Bye!" i , kurcze pieczone, odjeżdża obrażona - a ja spodziewałem się walki na gołe klaty. Ruszamy więc w powrotną drogę, tą samą trasą i zastanawiamy się kiedy podejmą próbę sprzedania nam haftowanych materiałów. Następuje to dość szybko - K. zlewa wszystko i wszystkich i strzela fotki, ja mówię Pani, że owszem to piękne, ale ja nie chcę i jestem biedny, nie mam pieniędzy, nie jestem z Ameryki i w moim kraju nie ma dolarów, po kilku próbach pani odpuszcza i zdołowana przyłącza się do wiosłującego mężą - my lejemy z K, widząc jakiego przyspieszenia nagle dostaliśmy. Oj niedobre te polskie turisty, niedobre... Ostatnia próba następuje jakieś pięć minut przed przybiciem do brzegu. "Mister, tip, mister, mister, madam, lejdi, tip..." i wyciąga pani rączkę w moją stronę. Mówię, że nie będzie żadnego napiwku i że zapłaciliśmy kupę forsy za bilety. Pani nie ustępuje i popukuje mnie co chwila proszą o tip, ba!, po jakichś siedmiu próbach podaje mi nawet kwotę jakiej się spodziewa dla męża i dla siebie - dolar na głowę. No, kurwa, nie wytrzymuję i mówię pani, że to ona powinna dać dolara mi i mojej żonie, że z nimi pojechaliśmy. Państwo wioślarze są zupełnie rozbici, a ja na tylko zirytowany, że też dźgam ich paluchem mówią "money, tip, dollar, please, for me and for my wife - hej! madam! mister! giw mi TIP!". Po przybiciu do brzegu nie odpuszczam, ci są źli i zaskoczeni, a ja wystawiam ręce po szmal i co? Panu drżą już z nerwów dłonie (mi lekko też) i wyciąga portfel pełen forsy, po czym wręcza mi 500 dongów. Po raz pierwszy widzimy taki nominał i oboje mamy ubaw - to możliwe! Dostaliśmy napiwek, co prawda tamci chcieli 40 razy wyższy na głowę, ale zawsze coś. Nie wiem, czy przyniesie to jakiś efekt, ale może choć przez chwilę to naprawdę sympatyczne małżeństwo poczuło jak wkurwiająca i nieprzyjemna to sprawa, gdy ktoś kłuje cię paluchem domagając się ekstra kasy, której domagać się nie ma prawa. Na parkingu pan odbiera bilecik, a jego koleżla strzyże paluszkami mówiąc "many, many", że niby za mało zapłaciliśmy - cmokam w ich stronę i mówię po polsku by mnie w dupę pocałowali, a ci się cieszą jak durnie, ale nie zwykłe durnie, tylko durnie chamskie, najzwyczajniej chamskie.





Potem jedziemy do jakiejś małej świątyni na szczycie wzgórza, którą widzieliśmy z łodzi. Na oko to nic poważnego, ale wleźć na te wszystkie schodki to całkiem niezły wysiłek. Na górze spotykamy Andy'ego (naprawdę Andreas) i Katarinę - para z Hamburga. Trochę gadamy o tym i o tamtym, a ja chcę wleźć na smoka i zrobić sobie zdjęcie, co kończy się rozerwaniem drugiej już kieszeni w moich nowych spodenkach super jakości. Po świątynce chcemy zobaczyć "pływającą wioskę", a po drodze postanawiamy coś zjeść. Trafiamy do przydrożnej knajpy, w której ciężko się porozumieć, ale zamawiamy jakieś tam ryże z warzywami. Nawet do końca nie wiem co tam jedliśmy, bo cała nasza uwaga skupiła się na przedziwnych słojach. Tu bardzo popularne są nalewki wężowe, gekonowe, skorpionowe, małżowe, jaszczurkowe - przedziwne paskudztwa zalewa się mocnym alkoholem w dużych słoikach i stawia na barach, wystawach - to tutejsza zajawka. Nie jest to dla nas żadna nowość, ale w tym akurat miejscu szczęki nieco nam opadają. W jednym słoju jest maleńka koza - cała, z futrem, kopytkami, jak zakonserwowana kózka (początkowo myśleliśmy, że to kot), w drugim płód kozy, wyglądający jak te z lekcji biologii w podstawówce zalane formaliną.



Trzeba, moim zdaniem, mieć nieźle nasrane we łbie, ale nie oceniam nikogo źle - tak tutaj mają i już - my np. jemy flaki i uważamy, że to ok. No nic - jedziemy dalej i "floating village" okazuje się żadnym tam szałem, a do kolejnej miejscowości dojechać nie możemy, bo najzwyczajniej nie ma prowadzącej do niej drogi. Nie ma i już... Na koniec jeździmy jeszcze po mieście odwiedzając targ - a tam po raz pierwszy widzimy prawdziwą psinę - mięso psa, całe ciała, uda, lub tylko łapki (chyba do chrupania jak te kurze).








Makabra - K. strzela fotki, a panie chcą, by za to zapłaciła. Pies jako mięso to rzecz, która dla nas jest trudna do ogarnięcia, choć ja chcę się przełamać i spróbować.
Dzień ogólnie bardzo fajny, dużo pięknych widoków no i jazda motorkiem wśród takich krajobrazów, która już sama w sobie jest pięknym przeżyciem. Złość na chciwych Wietnamczyków, cudowne doznania optyczne, mnóstwo kurzu na naszych ciałach, widok mięsa psów na targu i pięć stówek napiwku - oto co zostało nam po dziewiętnastym kwietnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz