czwartek, 28 kwietnia 2011

21.04.2011 PIĘKNA HA-LONG BAY

[W:] Zjadamy śniadanko w hotelu i po chwili podjeżdża po nas busik, a w nim para: Cane (30) i Amy (28) - pochodzą z Nowej Zelandii, a mieszkają obecnie w Australii. Nikt więcej nie przychodzi, więc świetnie, bo baliśmy się tłocznej, głośnej wycieczki, a tak jesteśmy w szóstkę.




Wsiadamy na niedużą łódź, w której jest stół i miękkie siedzenia-przyjemnie, ale już na początku włazimy na górny pokład/tarasik. Widoki fantastyczne, ekipa świetna, pogoda wymarzona, ocean, piwko - no mamy tutaj lajf jak pączuszki w maśle. Pani Szefowa co chwilę przynosi zimne napoje, ale wszyscy wiemy ile to kosztuje, więc puszek nie otwieramy. ([K:] Oczywiście przezornie chłopcy, jednomyślnie wpadli na pomysł zabrania ze sobą kilku butelek). Pierwsze zejście na ląd jest przy okazji zwiedzania niedużej, ale przyjemnej jaskini pełnej od muszli skorupiaków. Następnie duża, już całkiem konkretna jaskinia.




Kolejną atrakcją jest snorkeling z rurką i maską, ale ponieważ nie ma tu nic ciekawego do oglądania, godzinę spędzamy głównie na skakaniu do wody z łodzi. Kiedy pływaliśmy w męskim gronie, dziewczyny krzyczały do nas byśmy się wstrzymali z powrotem do łodzi, a Pani Szefowa jakimś kijem odganiała meduzę, którą my zobaczyliśmy dopiero później na zdjęciu - wydaje się, że spotkanie z tą galaretowatą paskudą mogłoby być nieprzyjemne.



Ostatnia atrakcja to kajaki, bierzemy trzy podwójne i usilnie staramy się znaleźć jakąś jaskinkę pod skałą, do której moglibyśmy wpłynąć, ale na próżno. Widzimy za to jak wygląda życie hodowców krewetek - mają nieduże pływające domy, których "fundamenty" są zrobione ze styropianu i kijów bambusowych. Z ludźmi są tu także psy i tak sobie z K. pomyśleliśmy, że nigdy by nam do głowy nie przyszło, że pływając po wodach oceanu obszczeka nas pies, a tu proszę, obszczekał... i to nie jeden. Dno przy pływających domach całe pokryte jest plastikowymi koszykami, w których najprawdopodobniej są małe krewetki, ale pewności nie mamy. Mogły to być toksyczne odpady, albo jakieś małe żyjątka z obcych planet - jest to bowiem miejsce, w którym kręcono sceny do którejś części przygód Agenta 007, więc wszystkiego można się spodziewać po zatoce Ha-Long.






Godzina na kajaku to naprawdę super sprawa, choć mogłyby być dwie godziny. Wszystkim odwiedzającym wyspę gorąco polecamy tego typu wyprawę - ofert jest od cholery i różnią się trochę atrakcjami i cenami. Sporo gadaliśmy na łodzi o tym i o tamtym, ale najbardziej w pamięć zapadł mi jeden tekst Cane'a, podczas rozmowy o Wietnamczykach i o przekrętach jakie nas tu spotkały. Ten naprawdę w porządku koleś lubi używać słowa "fuck" i czasem zgrabnie wtrąca je między słowami, kiedy jednak opowiada jak chamski, wietnamski kierowca wyrolował ich na kasę, używa określenia "angry little bastard", co jest w mojej ocenie strzałem w dziesiątkę. Po rejsie jesteśmy naprawdę padnięci, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Dzień kończymy w knajpce ze sporą ilością piwa i popalaniem tytoniu z wielkiej faji, co okazuje się w Wietnamie bardzo popularne. Często przed wejściem stoi wiaderko, a w nim bambusowa faja - zapalniczka i paczka tytoniu są zazwyczaj obok i są do dyspozycji gości za darmo. To naprawdę konkretny nikotynowy strzał i dla nas "niepalących" oznacza niezłe zawirowanie czasoprzestrzenne. Bardzo się to nam podoba, a oboje wiemy, że to niebezpieczny i niedobry zachwyt, podobnie jak żucie tabaki w Indiach. Żegnamy się z ekipą od stołu i czas się pakować.










dialog.: przyszedł facet proponując mi masaż, ale słychać, że ni w ząb po angielsku nie gada, ale próbuje. Pyta skąd jestem, coś wymyślam a'la z Tiuturlistanu. Ten się cieszy - wery najs, hahaha, wery najs. Potem:
-How are you?
-Oooo, very bad, i am depressed and i want to kill myself
-Ahahaha, very good, veeery good. Sooo, you need massage my friend?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz