poniedziałek, 11 kwietnia 2011

05.04.2011 W DRODZE

[K:] Dzień w którym jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy. W Laosie przemieszczanie się z punktu A do B nie zawsze jest proste. Tym razem musimy jechać z powrotem z B do A, żeby dojechać do C, nie ma połączeń z B do C. Wracamy więc, a po drodze poznajemy mówiących po laosku i angielsku, chyba Koreańczyków. Oni też pomagają nam szybko odnaleźć autobus do C, który łapiemy na ulicy (jedzie chyba z jakiejś innej stacji). Jedziemy, jedziemy, przychodzi Sophie ze złą informacją - będziemy tak jechać do wieczora. Na mapie odcinek nie wydawał się tak dramatycznie długi. W sumie co to jest 11 godzin, po podróżowaniu po Indiach, wydaje się niczym. Wszystko byłoby lepiej gdyby nie to, że mi od rana pęka głowa, nie pomagają żadne leki i że nie mamy pieniędzy. Po kilku godzinach jesteśmy już naprawdę głodni - bardzo, bardzo! Żeby sytuację pogorszyć, wszyscy w autobusie jedzą: pieczone kurczaki, gotowaną kukurydzę, ryż z dodatkami, owoce i takie inne pyszności. Na jednej ze stacji W. za ostatnie 3 tys. kupuje jakieś słodkie pieczywo, którym nie da się najeść, więc Sophie pożycza nam jeszcze 4 tys. na woreczek ryżu. Da się przeżyć, ale szału nie ma. W tym momecie uświadamiam też sobie co znaczy głód i niemożność go zaspokojenia. Dojeżdżamy wieczorem, już ciemno. Na szczęście na stacji znajdujemy ATM (bankomat) i dziewczynę ze Szwajcarii, która ma przewodnik z informacjami o mieście. Nie decydujemy się jednak jak ona na tuk-tuka-a, bo jesteśmy przecież twardzielami! idziemy kilka kilometrów ([W:] spokojnie - to może maks 3-4 km, więc odradzam tuktuka za 20 tysi od głowy, idźcie - lepiej za ten szmal wypić zimniutkie piwko na miejscu-ba! dwa!) w kierunku wskazywanym przez intuicję i ludzi po drodze. Dochodzimy do guest housu i okazuje się, że nie ma wolnych miejsc, a jedyne co mogą nam zaproponować to pokój dwuosobowy w cenie zabójczej - 110 tys. Spotykamy jeszcze dziewczynę ze stacji, która pozwala nam zadzwonić ze swojego telefonu do kolejnego guest housu i Sophie przeprowadza mniej więcej taką rozmowę: "Sabadi! (to oznacza witaj, "hello" - używamy tego słowa dziesiątki razy dziennie). Czy mają państwo wolne miejsca? (słucha odpowiedzi). Czy mówisz po angielsku? Czy jest tam ktoś kto mówi po angielsku? Odpowiedzi nie usłyszała, bo rzucono słuchawką.
Nie mając więc planu, decydujemy się szukać innego miejsca do spania i udajemy się w kierunku centrum. Po drodze uroczy widok - przy jednej z knajpek, na chodniku, ludzie siedzą, jedzą i tańczą! Układ jest wszystkim dobrze znanay, taniec synchroniczny. Większość Pań nie należy do młodzieniaszków, tymbardziej widok ten robi na nas wrażenie. ([W:] naprawdę widok tych babeczek tańczących ten sam układ powoduje szeroki uśmiech na mordzie i gdzieś głęboko w sercu. Tańczą tylko panie, faceci obok popijają piwko, a my jeszcze nie wiemy co tak naprawdę tutaj wypada, a czego nie, ale po przeciwnej stronie ulicy tańczymy przez chwilę w trójkę z plecakami na plecach. Denserzy zapraszają nas do zabawy, podnoszą piwko do góry w pozdrowieniowym toaście, ale nie korzystamy, jednak ta krótka chwila daje nam dobry zastrzyk energii i już jesteśmy mniej zmęczeni i wkurzeni niż przed minutą - tak niewiele nam dali, a tak zajebiście dużo jednocześnie - trudno to opisać - najzwyczajniej zrobiło mi się miło, a to świetne gdy robi się człowiekowi miło tak po prostu, no po prostu miło...po prostu.... [kropka])
Hostel znajdujemy za 70 tys, z trzema łóżkami, więc cena zdecydowanie lepsza. Nie poddajemy się jednak i szukamy dalej - hostelu nie znajdujemy, ale spotykamy znajomych.Ci sami, z którymi przyjechaliśmy do Champasak, a którzy wyjechali dzień przed nami. Dowiadujemy się, że Lisa jest chora - została w pokoju z wysoką gorączką. Zbieramy też informacje co możemy robić, co zobaczyć w okolicy. Mamy wstępny plan. Decydujemy się na nocleg w znalezionym hotelu i idziemy spać.
[W:] Nad brzegiem rzeki spotykamy Ximine z Argentyny i Mathieu z Francji. On ma sporą ranę na przedramieniu, ona poparzoną łydkę- mieli wypadek na motorku, a pojechali zobaczyć jeziorko, o którym mówiła Sophie, której ktoś powiedział, że to najpiękniejsze miejsce jakie widział w Laosie. Trochę pogadaliśmy, zebraliśmy informacje i spaaaać. Był to kolejny dzień spędzony w autobusie.
[K:] W południowym Laosie niech nie zdziwi Cię:
- to, że właściwie nie ma mleka, ani jego przetworów,
- nie ma też słodkości, ciast, tortów (ale można kupić paczkę ciastek),
- zaradne, przedsiębiorcze kobiety,
- drogi nie gorsze od polskich,
- drogie samochody i skutery, motory, których jest tu pełno - to co nas dziwi to fakt, że nie ma tanich samochodów, klasy średniej ([W:] rzeczywiście mają tu "jobla" na punkcie fur, zwłaszcza typu pickup. Najwięcej widać Toyot Hilux z otwartym tyłem, czy Nissanów Navara. Były też dwa Hummery na wypasie. Co do motocykli i skuterów, to przeżywam na nowo fascynację małymi maszynami. Motorki przede wszystkim idealnie się tu sprawdzają , są wszędzie, są tanie, punktów napraw są tysiące, paliwo kupić można nawet na największym zadupiu w butelce po słodkim napoju albo szkockiej whisky, z przodu zazwyczaj mają przyczepiony koszyk na niewielkie zakupy, co okazało się strasznie wygodne i praktyczne także dla nas. Widać też czarno na białym wzajemną zależność popytu i podaży - u nas motocykli jest mało, więc i gałązki gospodarki motocyklowej są lliche, marne i dla wielu niezauważalne - tutaj jest to element codziennego życia, więc i handel, marketing, reklama podłapują ten klimat i żywią się użytkownikami małych i pięknych pojazdów. Są kaski z przeróżnymi graficznymi motywani, ciuchy, naklejki, a nawet całe, seryjnie produkowane skutery "linii młodzieżowej" - a najlepszymi tego przykładami są dwa konkurujące "Japończyki" - Yamaha Fino i Honda Scoopy-i . Prawdziwe jeżdżące cukiereczki dopasowane do gustu i portfela klienta. Śliczne...).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz