poniedziałek, 11 kwietnia 2011

04.04.2011 CHAMPASAK - VAT PHOU

[W:] Florence był w restauracji pierwszy i wsuwał ryż z warzywami. My ochlaliśmy się kawy i po chwili siedzieliśmy już na bicyklach z nieco wątpliwymi hamulcami. Po drodze zaliczyliśmy sok z trzciny cukrowej - podawany tu w woreczku wypełnionym lodem i oczywiście ze słomką. W ten sposób serwuje się tu mnóstwo napojów, podobnie z jedzeniem na wynos - woreczków foliowych zużywa się miliardy dziennie i niestety gdzieniegdzie widać to na ulicach. Muszę tu wspomnieć o kawie na zimno - otóż do woreczka z lodem wlewa się normalną czarną, bardzo mocną, posłodzoną kawę - na pierwszy rzut oka to jakaś pomyłka, ale jest rewelacyjna i chyba zacznę taką pijać w domu. Drogę do świątyni pokonuje się łatwo i szybko - cały czas asfalt, za wstęp trzeba zapłacić 30000 kipów.





Miejsce to przyjemne i spokojne, ale po wszystkim co do tej pory widziałem, trudno mnie oczarować byle świątynką. Można tutaj jednak pojeść prosto z drzewa jakichś śliwek i zielonych, kwaśnych mango. Na koniec obejrzeliśmy eksponaty w maleńkim muzeum i wpisaliśmy się do księgi gości, w której znaleźliśmy polskie klimaty. Później pojeździliśmy po miasteczku trafiliśmy na jakiś festyn pod świątynią - wyglądało to jak odpust pod kościołem - muzyka, mnóstwo plastikowego szajsu, loterie, strzelnice, rzutki. Przebijając rzutką trzy balony z rzędu za pięć tysięcy, można wygrać duże piwo, warte zazwyczaj dziesięć tysięcy, więc kombinujemy z Sophie, ale okazuje się, że jedna z trzech rzutek jest celowo oklejona jakimś silikonem uniemożliwiającym to pozornie łatwe zadanie. Sophie już nawet zapłaciła i szykowała się do rzutu, ale ostatecznie opuściliśmy to miejsce nie podejmując gry, choć oboje mamy cholerną ochotę na zimne piwo, zwłaszcza po tym jak zobaczyliśmy wielką plastikową skrzynię pełną butelek zanurzonych z lodzie. Zaspokoiliśmy swe pragnienia jednym piwem na troje w hotelowej restauracji. Dziś śpimy w trójkę, ale łoże jest dość duże, więc nie narzekamy.




Nie wspomnieliśmy jeszcze o szefie guesthousu, a jest to postać niezwykła - solidny facio z wielkim brzuszyskiem, w szczęce brakuje mu górnej jedynki, ale co najważniejsze - gość ciągle się śmieje. Gdy przyjeżdżamy macha a daleka reką i śmieje się głośno, gdy pytamy po ile kawa, odpowiada przez śmiech, a ryż po ile? - hahahahaha tyle i tyle. Możemy zobaczyć pokój? - hahahahahaha! pewnie! come on! hahahaha! No świr ostatni, ale za to jaki pozytywny - a widok jego niekompletnego uzębienia w szerokim uśmiechu, naprawdę potrafi rozładować wszelkie napięcie.




[K:] Z sytuacji zabawnych: Jedziemy rowerami przez wieś, a tu w jednym domu muzyka na ful - leci jakiś przebój i cała rodzina, calutka, po prostu sobie tańczy. No coś pięknego! [W:] klimatu dodaje fakt, że to wczesna pora i że niektórzy starają się tańczyć synchronicznie, choć chyba chaos w tym przypadku jest jak najbardziej na miejscu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz