niedziela, 3 kwietnia 2011

28.03.2011 WELCOME TO LAOS

[W:] Umówiony bus przyjeżdża trochę spóźniony i dosiadamy się z K. do innych: niemiecka para, Amerykanin, Anglik i Francuzka. Wszystko jest ok do czasu, gdy zatrzymujemy się na poboczu, podjeżdża toyota camry i ukazuje nam wnętrze swego bagażnika - ryby! Martwe, surowe ryby przysypane lodem. Oczywiście cały ładunek ląduje w naszym bagażniku, a plecaki przekładamy na dach. O zapachu wspominać chyba nie muszę.


[K:] Sytuacja wyglądała dość surrealistycznie. Jakby nigdy nic, kilkanaście kilogramów ryb, właściwie luzem ląduje w busie za tylnymi siedzieniami, na rozłożonej folii. Przy ładowaniu brak wyraźnego przywódcy, więc odbywa się to dość chaotycznie i część ryb leży sobie po prostu na ulicy, czekając na swoje miejsce.
[W:] Jedziemy tak jakiś czas, wdychając rybie opary ([K:] Na tym etapie przypada mi luksusowe miejsce obok kierowcy, które dzielę z "kierowniczką" interesu, która ciągle gada przez dwie komórki na zmianę, lub jednocześnie i liczy grube zwitki pieniędzy), a następnie przesiadamy się do autobusu. Gadamy z ekipą i stresuje nas temat kupna wiz na granicy, bo nikt do końca nie jest pewien czy to w ogóle możliwe ([K:] wszystkie możliwe przewodniki zapewniają, że nie ma możliwości zakupu wizy do Laosu na tym przejściu granicznym - tylko miejscowi twierdzą, że nie ma problemu), a jeśli możliwe to za jakie łapówki. Na szczęście idzie dosyć gładko i kupujemy wizy za 35 dolców od głowy.


([K:] Do naszego paszportu trafia 8 wiza!). Z dodatkowych opłat: 1 dolar "wyjazdowego" po stronie kambodżańskiej i 2 dolary "wjazdowego" po laoskiej. Walczyć podobno można, ale gdy czeka na Was autokar, lepiej zapłacić trzy dolce ekstra i załatwić sprawę szybko i bez komplikacji. W autobusie znów z tą samą ekipą gadamy o tym i o tamtym, a w końcu wysiadamy w miejscowości STUNT TRENG ? i okazuje się, że my z K. nie powinniśmy wysiadać, tylko jechać dalej. Jednak nasz kierowca tłumaczy, że na wyspie na którą chcieliśmy jechać jest drogo i do bani, a tutaj jest tanio i fajowo. Prosimy o radę pozostałych, a Ci mówią "chodźcie z nami", więc zostajemy i idziemy do łodzi, która jakiś kwadrans wiezie nas na wysepkę. ([K:] Kierowca naszej łodzi, ma naprawdę kierownicę, która zmienia tor płynięcia łodzi). Anglik o imieniu Trevor zostaje w jakimś bungalow, my idziemy dalej - Ja z K., Sabrina i Nik z Niemiec i Sophie z Francji. W końcu znajdujemy podwórko z trzema domkami i negocjujemy ze strasznie sympatycznym i pięknie się śmiejącym panem, który ni w ząb nie gada po angielsku, ale pisze nam cenę palcem na piasku. Z 30000 schodzi do 20000 za domek, więc wszyscy zadowoleni. Jeden dolar to tutejsze ok 8000 kipów. Sabrina i Nikolaus podróżują już pięć miesięcy i są mniej więcej w połowie - rzucili wszystko w Niemczech i podobnie jak my postanowili poszukać czegoś we własnych głowach. Sophie też jeździ już od kilku miesięcy i też szuka własnej drogi. Postanowiła, że jak skończą się jej pieniądze to nie wróci do Francji, tylko ruszy prosto do Australii, gdzie chce popracować i odłożyć na dalsze wojaże, a zajmuje się projektowaniem stron internetowych. Cieszę się, że ciągle spotykamy fajnych, naprawdę ciekawych i jakby trochę nam bliskich ludzi. ([K:] Naprawdę dobrze czasem usłyszeć, że nie tylko my nie wiemy co robić w życiu. Świadomość, że ktoś inny też tak po prostu nie wie, pomaga). Poznawanie innych będących "w trasie" jest równie ważne, jak poznawanie mieszkańców odwiedzanego kraju. Wysepka jest bardzo urokliwym miejscem, jej mieszkańcy z niczym się nie spieszą i dużo się śmieją. Są wyluzowani do tego stopnia, że gdy zamówiliśmy wspólnie 4 kawy i herbatę, szefunio włączył wielki elektryczny czajnik i poszedł sobie. Na tarasie były dwie dziewczynki, więc po chyba 30 minutach pytam co z kawą, a one nawet nie wiedziały po co ta woda się gotuje, więc zamówiliśmy ponownie. Sophie na to śmiejąc się krzyczy z hamaka: "Widzisz? Mówiłam Ci, że są wyluzowani. No stress! No rush! Relax!". Potem wybraliśmy się obejrzeć kawałek wysepki i sprawdzić co i jak. Trafiliśmy do knajpy z indyjskim żarciem. Ceny ciut wyższe, ale w końcu to wyspa - nie podoba się?... Wracając do chatki spotkaliśmy jeszcze Trevora z angielską koleżanką i wstępnie umówiliśmy się na jutro na rowerową objazdówkę po wyspie. Acha - miły polski akcent był dziś taki, że w sklepiku zauważyliśmy polską gorzałę noszącą imię jednego z królów. Co ciekawe, była w plastikowej butelce o pojemności 275 ml, koszt 65000 kipów, więc trochę przesadzili, ale najwyraźniej to produkt uznawany za luksusowy.

[K:] Z sytuacji zabawnych: Leży W. na hamaku przed naszym domkiem, a ten pękł...

[K:] Z sytuacji zadziwiających: Wracając do tymczasowego domu, spotykamy małpę. No może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że małpa jest do drzewa przywiązana gumową linką. Smutny to widok - taka dyndająca, biedna. Kiedy podeszliśmy bliżej, usiadła nam na rękach, na głowie, W. ciągnęła za ucho, mi chciała oderwać metkę od bluzki. Ma takie małe, delikatne łapki...

"wyrwane z gadki- szmatki":
GADKA 5
W. ogląda laoskie pieniądze, a na nich portret "kogoś".
W: Patrzcie, a tu ten rosyjski przywódca. Ex-prezydent Rosji!
K: Jelcyn?!?
W: No a co, nie?
Po jakimś czasie Nick pokazując na banknot a na nim budowlę w tle :
N: O! a tu to chyba Kreml...!

Pisząc to leżę w hamaku na werandzie, po której biega jaszczurka, wokół lata mnóstwo niezidentyfikowanych żuczków, co jakiś czas przepłynie łódka po Mekongu, którego już nie widać w ciemnościach, a wokół dźwięki jak z "pustyni i puszczy". Pięknie! [W:] pięknie, pięknie, ale moją wyobraźnię poruszają przeróżne tutejsze żyjątka. Widziałem np. mrówki, które mogłyby w kwadrans obgryźć nas do białej kości, czy pięknego pająka, żaden tam znowu ptasznik czy inna tarantula, ale jeśli ujrzę go w nocy, to zesram się w majtki, a potem zacznę uciekać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz