sobota, 16 kwietnia 2011

09.04.2011 OSTATNI DZIEŃ W LAOSIE

[K:] Kolejna wczesna pobudka i wymarsz na autobus. Jeszcze ostanie pożegnanie z Sophie i Pierrem, śniadanie na markecie i siedzimy w takim samym tuk - tuku jakim przyjechaliśmy tu wczoraj. Dziś dla odmiany jedzie z nami pralka - prawdziwa, normalna pralka. Nie od dziś wiadomo, że jak się chce się, to się da się. Nasz pojazd z trudem daje radę, a przy kolejnym stromym zjeździe, wyczuwamy zapach palonej gumy, a za nami roztacza się czarna chmura dymu.
Jedzie z nami mnich, a obok niego pewien pan, ja i W.. Kiedy pan wysiada, towarzyszące nam panie każą się przesiąść W. tak, żebym nie siedziała przy duchownym. Buddyzm jest tu religią dominująca i widoczną na każdym kroku. Już wczoraj w wioskach, w których się zatrzymujemy na podróżujących czekają młodzi ludzie, odświętnie ubrani, przypinający plastikowe dzwoneczki podróżującym (oczywiście za opłatą). Obserwujemy też pick-upy z flagami narodowymi i flagami stupy, a w nich najczęściej mężczyzn wygłaszających przez megafon jakieś przemówienia czy modlitwy (oczywiście w języku lao, więc nic nie rozumiemy). Takie samochody jeżdżą po wioskach, mieście często z mnichami. Wiele jest tu też świątyń i klasztorów, a szczególnie uroczo wyglądają mnisi jadący na rowerach. Właściwie każdy dom ma też swoją kapliczkę, gdzie pali się kadzidła, przynosi jedzenie, picie, kwiatki. Od Pierra też wiemy, że w Laosie każdy mężczyzna "obowiązkowo" spędza jakiś czas w klasztorze.
Dojeżdżamy do Thakek, do odjazdu mamy kilka godzin. Upewniamy się jeszcze czy napewno możemy dziś pojechać i że nie mamy gdzie zostawić bagaży. Laotańczycy są jednak naprawdę dobrymi ludzmi i starsza pani u której wypijamy okrutnie mocną kawę na migi daje pozwolenie na zostawienie placaków. Ostatni kilkukilometrowy spacer do Mekongu. Po drodze staramy się spróbować co się da. I udaje nam się na przykład kawałki smażonego, słodkiego ziemniaka, kiełbasę (W. mówi, że słodka i tłusta, mocno cebulowa, ale smaczna i nie do jedzenia na raz bez dodatków) i szarańczę (chyba).





Z sytuacji zadziwiających: Pamiętacie jak znaleźliśmy ciastka na ulicy? - dziś "dostajemy" mandarynkę, ładnie zapakowaną w woreczek i 1 tys ukryty pod kawą w sklepie w którym W. własnie kawę kupuje.
Na dworzec wracamy 30 min przed planowym odjazdem autobusu - jeszcze tylko kawa, coś zawinięte w liście bananowca, wafle ryżowe, woda na drogę i jesteśmy gotowi. Kiedy rozważamy co też jest zawinięte w owych bananowych liściach (a jest to niewielka ilość papy ryżowej a w niej papa o smaku kokosa), podchodzi do nas starszy pan - Adam z Warszawy, ku naszemu zdziewieniu. Też jedzie do Wietnamu, ale chce do Hanoi. Trochę nas to dziwi, tymbardziej, że też ma odjechać o 20.00 jak my. Pan Adam zwiedził dużą część Azji. Tym razem Tajlandię, Birmę, Laos, jedzie do Wietnamu i jeszcze chce zobaczyć Kambodżę. W Indiach był cztery razy i nie chce uwierzyć w "nieprzyjemności" jakie nam się przytrafiły. Bardzo pozytywne spotkanie, dające mi nadzieję na to że w "bardzo" podeszłym wieku można podróżować! I to po polsku (cytat: "No wiecie zachciało mi się zobaczyć te z długimi szyjami w Tajlandi. I pojechałem. No ale nie będę przecież płacił 300 batów za wstęp, to jakies 10 $. To przez płot przeszedłem kilka metrów dalej. Wogóle zaskakuje mnie moja bezczelność! Maoistom powiedziałem, że nic im nie będę płacił, bo jestem z kraju komunistycznego i całe życie komunistom płaciłem - i puścili mnie, machając ręką!").
Autobus do Hue, do którego chcemy jechać, w końcu przyjeżdża. Niestety nie ma możliwości "dogadania" się z kimkolwiek - ani słowa po angielsku. Okazuje się ze bilety które miały kosztować 90 tys (wg pana z informacji) kosztują 200 tys. Ok - wybieramy z bankomatu, który na szczęście jest na stacji. Wchodzimy do autobusu i zastanawiamy się o co chodzi. Pół autobusu jest załadowana czymś - kartonami, pudłamu na których lądują nasze plecaki. Na środku rozstawoiono kilka taboretów na których jeden z podróżującuch ma noclegownie, inny na naszych plecakach, jeszcze inni gdzie się da. W sumie w autobusie dostępnych jest 16 siedzeń, ale osób jest mniej. Po 10 min jazdy zaczyna na mnie kapać z sufitu bez tapicerki - małe zamieszanie i na migi dowiadujemy się, że musimy sie przesiąść, a w miejsce przecieku zostaje podłożona szmatka. Przesiadamy sie a ku naszemu zdziwieniu okazuje sie ze "pod nogami" mamy katrony z "czymś". Klimat jak z filmu o przemytnikach. Zastanawiamy się co w tych kartonach się znajduje i dlaczego są tu, co będzie sie działo na granicy. Na szczęscie mamy lao-lao (bimber miejscowy), które W. przypadkiem kupuje 10 min przed odjazdem, za ostatnie 5 tys, w plastikowej butelce.
Wiadomość sprzed 2 min - na W., w nowym miejscu zaczyna kapać to samo co na mnie 30 min temu - ciekawe czemu piecze i swędzi nas skóra.....
[W:] Naprawdę jesteśmy koszmarnie zmęczeni, a to kapanie wkurza nas strasznie, zwłaszcza, że skóra poważnie piecze i dziwnie to coś wygląda. Mówię Karoli, że podobne miałem odczucia przy kontakcie z kwasem z akumulatora, a opryskane ciuchy zamieniły się szybko w strzępy, no ale akumulatorów nie montuje się na dachach pojazdów, więc luzik - może to jakaś kiszona kapusta. Klimat wewnątrz jest tak niecodzienny, że na tym dachu można spodziewać się wszystkiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz