niedziela, 24 kwietnia 2011

20.04.2011 DLACZEGO PRZESTALIŚMY LUBIĆ WIETNAMCZYKÓW, CZYLI W DRODZE NA CAT-BA

[K:] Szybkie śniadanie i 6.25 siedzimy już w autobusie. W drzwiach słyszymy znajome: "dzień dobry!". Wietnam okazuje się krajem, w którym spotykamy najwięcej do tej pory Polaków. Tym razem poznajemy Anię i jej męża Nigela. Nigel jest Anglikiem, ale posiada też obywatelstwo Nowej Zelandii. Oboje mieszkają w Anglii (Ania od 8 lat), a są małżeństwem od 18 miesięcy.  Razem chcemy się dostać na wyspę Cat Ba. Na stacji autobusowej już mamy chętnych do pomocy - tymbardziej, że kierowca mało subtelnie taksówkarzom pokazuje cztery na palcach (czytaj: czterech białych). Na taksówkę się jednak decydujemy, bo do portu jest kilka kilometrów, a wiadomo, że w czwórkę zapłacimy taniej. Wydaje się, że taksówkarz nas nie okantował tak jakby chciał, czy mógł. W pojeździe znajduje się licznik (choć historie o przekręconych licznikach, które liczą kilometr co 500 m nie są zmyślone), a Nigel śledzi trasę z mapą. Przed dalszą drogą udajemy się jeszcze na posiłek. Mhy... tanio nie jest, a sprzedająca widzi problem w tym, żeby sprzedać pół porcji. Decydujemy się jednak na małe krabiki, które często w plastikowych miskach sprzedaje się na markecie - byliśmy ciekawi co się z nimi robi. Tu podawane są upieczone. W smaku, bez szału, podobnie jak skorpion czy szarańcza, po prostu chrupiące coś. Nauczeni doświadczeniem nie dajemy się tym razem naciągnąć na chusteczki nawilżające, ale udaje się im wcisnąć nam piwo.
Dochodzimy do portu i dobra wiadomość - łódź odpływa za 30 min (właśnie odbywa się pakowanie wszystkiego co się da na nią zmieścić). Niestety dobra wiadomość szybko przestaje nas cieczyć, o dowiadujemy się, że dziś łódź ta nie odpłynie (bilet za 70 tys) ponieważ jest problem z silnikiem. Zaraz jednak bileter proponuje nam rozwiązanie - łódź za 200 tys. Zaczynamy więc rozmowę, że jak to i co to się stało, robi się coraz bardziej nieprzyjemnie. Cena spada do 150 tys. W końcu dowiadujemy się, że to jest cena dla nas, łódź się oczywiście nie popsuła, ale dlaczego turyści mają płacić jak miejscowi. Oczywiste jest, że żaden Wietnamczyk za 200 tys nie pływa. A tak wogóle jak nam się nie podoba, to możemy sobie iść i przyjść jutro o tej samej porze. A tak wogóle to oni nam kupią bilety, jak zostawimy tu swoje paszporty i bagaże, albo możemy tu na podłodze nocować. Oczywiście słowa te wypowiedziane zostały w sposób, którego nieznoszę - chamski, ironiczny, złośliwy, z kpiną. Bileter i pomagająca mu, jeszcze bardziej złośliwa pani, wiedzieli, że nie mamy wyjścia i musimy kupić te bilety na ich warunkach. Policji nie ma co wzywać, bo w Wietnamie, nie jest raczej turystom pomocna i przychylna. Czas mijał, do odjazdu zostało niewiele, koleś nie dawał za wygraną, doprowadzając całą naszą czwórkę do nerwowej telepawki. Nie mogliśmy uwierzyć w to co się dzieje. W końcu daliśmy za wygraną. Oczywiście poprosiliśmy o zapisanie ceny na bilecie - okazało się to niemożliwe, a bileter mocno poczerwieniał i zagotował się krzycząc coś po swojemu. Zaproponowaliśmy, że zrobimy zdjęcie kwoty jaką mu wręczamy - zaczął bardzo głośno krzyczeć i oświadczył, że biletów nie dostaniemy! W końcu gdzieś zniknął, a bilet wypisała nam inna kobieta - wpisując cenę. Na łodzi okazało się, że wszyscy turyści mają tu podobny problem. Ba, jedna kobieta kupiła bilet za 70 tys., weszła na pokład, a za nią dwie Wietnamki. Kazały jej dopłacić. Oczywiście się nie zgodziła. Te wzięły jej torby i wyniosły z łodzi, szarpiąc się z nią. Nie chciały jej wpuścić, ale wyczekała moment i wbiegła z powrotem. Te nie dały za wygraną i szarpiąc ją i jej bagaże wyrzuciły ją z pokładu. Była bezradna jak my. Musiała dopłacić. To smutne, bo opowiadała o swojej fascynacji Wietnamem - do dnia dzisiejszego, niestety.






Płynęliśmy ponad dwie godziny, a Cat Ba przywitała nas nabrzeżem z całym rzędem hoteli przy jednej ulicy. Chłopcy zaczęli poszukiwania, choć standard w każdym był bardzo podobny i cena wszędzie taka sama - 8 $. Długo się decydowaliśmy, Nigel znalazł jeszcze coś tańszego, wiec ruszyliśmy, a w drodze zaproponowano nam całkiem miły pokój za 6 $ (jak się później okazało, mieliśmy najlepszą cenę w hotelu). Duży pokój z widokiem na zatokę, morze, statki - czego chcieć więcej. No może jeszcze zimnego piwka, ale to W. wyczuwa na kilometr, więc szybko się znalazło. Po drodze spotkaliśmy też parę Niemców poznanych dzień wcześniej, i jeszcze parę ze Stanów i tak miło mija nam wieczór. Na kolację kalmary, szpinak z czosnkiem, ryż.
Zmęczeni zasypiamy błyskawicznie, rano czeka nas wczesna pobudka...






Dialog W. ze sprzedającą plastikową broń (dla dzieci):
- O! to prawdziwe?
- Nie.
- Nie? Słyszałem, że w Twoim kraju można kupić broń na ulicy.
- Nie, to niemożliwe. A po co Ci broń?
- A chciałem zastrzelić jednego w porcie - oszukał mnie dzisiaj.
(Kobieta zrobiła się blada)
- Nie rób tego, przyjacielu, nie rób!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz