niedziela, 24 kwietnia 2011

18.04.2011 NINH BINH I DESZCZ

[W:] Zatrzymujemy się o piątej rano i jako jedyni wysiadamy z autobusu na mokry od deszczu chodnik. Mimo nietypowej pory "hieny" już czekają z propozycjami, które olewamy z pełną konsekwencją, czasem traktując typków jak powietrze. Jeden gość mówi, że ma tu blisko hotel. Zerkamy na neon, nazwa jak w naszym przewodniku choć nie ufamy mu (często hotele mają bardzo podobne nazwy do tych rekomendowanych), więc pytam - " taaaa, świetny za osiem dolarów, a ty pewnie jesteś Pan X ?", a gość mnie zabija tekstem "tak to ja, jestem właścicielem, zapraszam" - Pan i jego hotel mają dobrą opinię "plecakowców", więc przystajemy na propozycję. Pokój jest ok, ale brak okna przy tutejszym klimacie to lekka lipa. Oczywiście nie pozwala nam zapomnieć, że to przecież Wietnam i, ponieważ przybyliśmy tak wcześnie, obciąży nas dodatkowymi dwoma dolarami za możliwość porannej drzemki. Po krótkiej kimce, idziemy spróbować specjałów zachwalanych w przewodniku, ale zamówiona przeze mnie zupa Pho Bo nie jest niczym wyjątkowym, a nawet gorsza niż poprzednie. Kawa w porządku, ale to już nie to cudo, które podano mi w Hue. Nieco mniej przyjemnie robi się, gdy chłopak w recepcji oznajmia nam, że paszporty, które wcześniej wręczyliśmy właścicielowi, muszą tu zostać aż od momentu, gdy opuścimy hotel. Ni ch...! Zróbcie sobie skan albo ksero, a dokumenty chcę z powrotem. Chłopak pokazuje mi kilkanaście innych paszportów twierdząc, że wszyscy tu tak robią, a ja jestem problematyczny. Chcę rozmawiać z szefem, a ten będzie po południu, więc idziemy trochę wkurzeni, bo z jednej strony te paszporty, z drugiej pogoda do dupy i wypożyczenie motorka nie ma sensu. Łazimy wzdłuż głównej ulicy, która jest jendocześnie najpopularniejszą trasą w kraju, a w pewnym momencie leje tak, że chowamy się w jakiejś knajpce, w których stołuje się spora grupa wietnamczyków i żadnego "białego", więc fajnie. Kawa dobra i mocna - z takiej samej zaparzarki jak w Hue. K. mówi, żebyśmy spróbowali ryżowej wódki, a ja, że dopiero czternasta, więc Ona "no i właśnie zajebiście", więc bierzemy buteleczkę pojemności 330 ml. Ma 29 voltów. Popijając z maleńkich kieliszków widzimy jak na zemnątrz gość podpala cybuch wielkiej lufy. O fak, Karol! - gość jara na ulicy hasz albo opium, kur..! w biały dzień na ulicy, wśród innych, którzy pozostają niewzruszeni.






Nadziwić się nie możemy. Okazało się, że w ten sposób palą tutaj zwykły tytoń, a raczej niezwykły, bo mają różne odmiany, więc pytamy, czy możemy walnąć macha - kolega kelner bierze między palce tytoń i taką kulkę wkłada do cubycha - wypełnioną wodą faję przykłada się do ust, gość podpala i spora porcja tytoniowego, ostrego i drażniącego dymu trafia do twych płuc - ekstrrrrraaa! Po powrocie długo staram się wytłumaczyć, że zostawianie paszportów w recepcji nie jest dla mnie okej, a Pan X nie może tego zrozumieć i zaczyna się denerwować. Ostatecznie moje argumenty zwyciężają i oddaje mi dokumenty, ale podkreśla, że jeśli będziemy chcieli u niego wypożyczyć motorki, to tak czy siak oryginał paszportu musimy zostawić. Najgorzej wku.., a mnie argumentacja typu: "przecież tu są bezpieczniejsze..." etc. - widzę pewne podobieństwa z Indiami: " to lepsze dla ciebie, przyjacielu..." i tego typu pierdolenie - rrrrrrrrrrrrrrrrrrr.........

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz