czwartek, 28 kwietnia 2011

23.04.2011 TRISTO KOSMATIH MIEDVEDOV

[K:] Pociąg zatrzymuje się na ostatniej stacji ok 5.00 rano, czyli to czego nie lubię najbardziej. Ostatnia stacja to Lao Cai, a do Sapa mamy jakieś 38 km. Pada deszcz. Na stacji tłumek wysiadających i tłum proponujących transport. Wszyscy też proponują podobną cenę (40 tys), więc nie mamy dużego wyboru. Wsiadamy do niewielkiego busika, który w ciągu pół godziny zapełnia się po brzegi. Ja i W.dostaliśmy "miejsce honorowe" - przy kierowcy. Niestety dach przecieka, choć busik wygląda na względnie nowy i kapie na nas i kapie i kapie. Spodnie mamy już mokre, kiedy kierowca budzi nas oświadczeniem "Sapa here". Jest przed 7.00 i jakoś tak pusto. Miasteczko jest niewielkie i jak się szybko orientujemy bardzo turystyczne więc i bardzo drogie. Pijemy najtańszą kawę, jaką udaje nam się znaleźć i próbujemy się rozgrzać, bo tu zimno, mokro i szaro. Szarość rozbłyskuje jednak zaraz kolorami - pojawiają się mieszkanki etnicznych wiosek, których tu wiele w swoich tradycyjnych, kolorowych strojach. Oczywiście chcą nam sprzedać wszystko co tylko mają. Pierwsze pytanie, jakie turysta usłyszy, to pytanie o narodowość. Po tym można szybko wycenić klienta - jaką cenę zaproponować. Na naszej drodze pojawia się też właściciej jednego z hoteli. Proponuje tani nocleg. Pokój naprawdę śliczny, cena naprawdę dobra, zostajemy więc. Plusem jest wanna z gorącą wodą! Coś pięknego!










Planujemy w Sapa spędzić dwa dni, wiec razem z Peterem zastanawiamy się co robić. Zaczynamy od śniadania na markecie. Chłopaki jedzą zupę i zyskują nowe "przyjaźnie". Panie zapraszają oczywiście do swoich wiosek, proponują zakup wszystkiego, nawet opium. Zdecydowaliśmy się dziś pójść do wioski Cat Cat. Wokół pola ryżowe, wyglądające cudnie, co chwilę jakiś sklepik w którym proponowane są nam miejscowe wyroby. To głównie ubrania, torby, torebki, ręcznie wyszywane. Dochodzimy do wodospadu i decydujemy się iśc dalej do następnej wioski. Droga z szerokiej ubitej przechodzi w węższą też jeszcze ubitą. W wiosce wszyscy w regionalnych strojach. To niesamowite, że jest to ich strój codzienny. Naprawdę nie jest taki prosty, każdy szczegół ma podobno jakieś znaczenie, po którym można poznać nie tylko z jakiej wioski dana osoba pochodzi, ale też jaki jest jej stan cywilny.












Tu nawet małe dzieci noszą tradycyjne ubrania. Tu raczej turyści nie przychodzą, więc raczej mamy pewność, że tutejsze ubrania to nie przebrania. Decydujemy się iśc dalej. Po drodze rozmawiamy o życiu, pracy, naszych krajach, potrawach narodowych, doświadczeniach z podrózy. Uczymy się też nowych słów po słoweńsku. Peter pyta nas jakie mamy stare "narodowe" przekleństwa. Kiedy próbujemy przetłumaczyć znaczenie powiedzenia np "kurka wodna", czy "psia krew" uświadamiamy sobie, że są one po prostu głupie. Nie mówiąc już o takich jak "o rany koguta" (i tu chcę pozdrowić moją mamę). Peter uczy się i wprowadza do codziennej mowy "kurkę wodną", a my "tristo kosmatih miedvedov", co oznacza po prostu "trzysta kosmatych niedźwiedzi". Okazuje się, że mamy wiele podobnych słów jak choćby "gówno-gowno", "błoto-bloto", "kret-krit". Czasem Peter rozumie jak rozmawiamy między sobą.
Droga którą idziemy zamienia się już w dróżkę, potem w ścieżkę przez góry. Ścieżka ta to tak naprawdę kamienie i błoto przez które co jakiś czas przepływa strumień. A kiedy nie ma już właściwie nic, pojawia się koparka. Trudno porozumieć się z kimkolwiek, ale udaje się nam w końcu dowiedzieć, w którym kierunku iść do kolejnej wioski umieszczonej na naszej bardzo schematycznej mapie, którą dostaliśmy w hotelu. Kiedy spodnie mamy już po kolana w błocie, znajdujemy drogę, a na niej informację: SAPA 6 km. Kiedy dochodzimy do hotelu, jesteśmy już naprawdę zmęczeni, po 8 godzinach marszu. Wieczorem jeszcze próbujemy dowiedzieć się gdzie jest "love market", ale poza zwykłym marketem nie udaje nam się odnaleźć nic specjalnego. W Wietnamie bardzo mało ludzi mówi po angielsku, a jeśli nawet to słabo. Wiemy jednak, że na "love markecie" szef naszego hotelu znalazł żonę. Trudno powiedzieć jak to wygląda, ale chyba jak wielka randka, podczas której ludzie rozmawiają, jedzą, spędzają wspólnie czas.







Zmęczeni jak tristo kosmatih miedvedov zasypiamy jak kurka wodna.
Z sytuacji zadziwiających: Pierwszy raz widzieliśmy w restauracji ugotowanego psa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz