sobota, 9 kwietnia 2011

02.04.2011 ŻABY NIE TAKIE STRASZNE JAK JE MALUJĄ

[W:] Znów zaczęliśmy dzień od intensywnej kawy z "marketu" i ciastka bananowego, po czym chcieliśmy wypożyczyć rowery, by pozwiedzać okolicę. W sklepie dowiedziałem się, że mały motocykl/skuter można tu kupić za 5.2 mln kipów, więc ok 630 $, a więc niecałe 2000 złotych, co wydaje mi się dobrą ceną. Rowerów nigdzie nie dostaliśmy, ale za to udało się wziąć sympatyczne motorki i wraz z Yusuke z Japonii i "A"(ej) z Thailandii ruszyć na trasę. Może to i nie Royal Enfield z potężnym silnikiem (do tej pory nie wybaczyłem sobie, że nie wypożyczyliśmy maszyny), ale radość ogromna, szczęście na gębie i wiatr we włosach okrytych zabawnym kaskiem typu orzeszek.




Rumak, którego dosiedliśmy my miał na imię ncx wave 100, a pochodził ze słynnej stajni Honda - mała i urocza pierdziawka z półautomatyczną skrzynią biegów (brak sprzegła), która jednak potrafiła nas wieźć z prędkością prawie 90 kmh (na zegarze miała 140, ale nie próbowaliśmy). A dogaduje się z Laotańczykami, więc pokazuje nam co i jak, prowadzi też na targ, gdzie możemy pooglądać przeróżne dziwadła, czasem nawet nieprzyjemne, czy wręcz hardkorowe, jak martwe wiewiórki, kolorowe papużki, czy wielki orzeł. Zachęcony przez szaloną Tajkę kupuję torbę małych żab (żywych!) i umawiamy się na wspólną kolację.
[K:] Przez moment zastanawiam się co ja tu robię z Angielką, Francuzką, Japończykiem i Tajlandką, która obiecała na kolację ugotować nam żaby. Te z kolei noszę żywe w plastikowej reklamówce, mijając martwe weiwiórki i jeszcze żyjące ptaki, czekające na kupca który przyrządzi je sobie na kolację. Żaby mają być ugotowane z zieleniną i kwiatem bananowca, które też zakupujemy. Próbujemy też jaj mrówczych, smakujących niespecjalnie. W perspektywie mamy wizytę na plantacji kawy na którą mamy dotrzeć motorami, gdzieś poprzez laoskie wsie. Co ja tu robię? Takie małe oderwanie od rzeczywistości, a może już świadomość powrotu do Polski?







Na plantację nie docieramy ostatecznie, bo przy jednym motorze oderwała się część odpowiadająca za hamowanie. Na szczęście nic się nikomu nie stało i na szczęście stało się to przy warsztacie motocyklowym. Niestety mechanik nie miał tego co potrzeba, musiał jechać do miasta, a my musieliśmy czekać. W czasie czekania częstowaliśmy się owocami z drzewa, które przy warsztacie rosło, a warsztat był tak naprawdę też domem. W tym czasie też żaby i mrówcze jaja powędrowały do lodówki, unikając uduszenia podczas naprawdę gorącego popołudnia.
Jeden motor udało się wypożyczyć właściwie przypadkiem od rodziny prowadzącej tu guest house, w którym Tajka czuje się jak w domu, drugi i trzeci z Pakse wypożyczyli Yusuke (Japończyk), i A.
Przejażdżka niesamowita, tymbardziej, że pierwszy raz jechałam z W. na motorze. Mijamy wokół suchą, spaloną ziemię (okres suszy), wychudzone zwierzęta, które po prostu nie mają czego jeść, wypalone pola, lasy.
Po wycieczce jeszcze kąpiel pod wodospadem i idziemy gotować!
[W:] Mając tajską nauczycielkę za szefa kuchni, rozpoczynamy wspólne gotowanie. Z mrówczych i kurzych jaj powstają omlety (bomba proteinowa), ryby kupione rano na ulicy podgrzewają się na ruszcie, z jednych i drugich jajek oraz zieleniny A przyrządza zupkę, a z rozmaitych zielenin wielki talerz sałaty. Najgorzej jest z żabkami, bo zabijanie ich jest mało humanitarne i pracochłonne. Otóż - bierze się taką żabkę w dłonie i na żywca, palcami rozrywa brzuch i usuwa jelita (jeliteczka) i inne świństwa i wrzuca do naczynia obok - niektóre jeszcze długo żyją i walczą, widok zajebiście przykry, ale cóż, tak to już nam bozia wykombinowała. Potem na dużej patelni podgrzewa się szklankę wody i żabki w przedśmiertnych podrygach lądują w środku - towarzystwo płazów szybko się uspokaja, więc dorzucamy jakieś liście - chyba są to liście lemonki. Do środka dorzucamy też posiekany kwiat bananowca (uwaga-trzeba po szatkowaniu trzymać w wodzie bo bardzo szybko czernieje i traci smak), dwie małe papryczki chilli i wszystko dusi się razem jeszcze jakieś pięć minut. Zupka z jajek fajna, ale trudno przywyknąć do strzelających pod zębami mróweczek. Żaby - dominuje smak liści lemonkowych, a samo mięso trochę przypomina kurczaka, kostki strzelają pod zębami - ale ogólnie smacznie.









Nie pisaliśmy jeszcze o tutejszej wszędobylskiej specjalności - sticky rice, czyli po prostu klejący ryż. To inna odmiana, którą najpierw moczy się w wodzie ok 3 godzin, a potem w słomianym koszu gotuje na parze-robi się z tego wielka sklejona bryła, którą w kawałkach wkłada się do małych zamykanych koszyków specjalnie do tego celu stworzonych, można kupić na ulicy za ok 3000 kipów, zwykłe, tanie, ale niespotykane u nas, więc ciekawe. Podczas kolacji towarzyszą nam jeszcze dwaj goście z Francji i koleżanka z Argentyny. Miły to i głośny wieczór, są historie miłosne, a nawet i łzy A, która zrobiła sobie chwilę rozłąki z mężem. W Tajlandii po kiepsko zakończonym egzaminie i bardzo długiej trasie samochodem, poszła do parku, a tam zobaczyła chłopaka czytającego na ławce japońską książkę (był to oczywiście Yusuke). Podeszła i zapytała co z tsunami i czy z jego rodziną wszystko w porządku. Tak się zagadali, że postanowili kolejnego dnia wyjechać razem do Laosu. Na granicy, na której zostawili samochód za 100 kipów dziennie spotkali też chłopaka z Francji. Gdy usłyszał, że dopiero się poznali i jadą do Tadlo, zapytał czy może się przyłączyć i w ten oto sposób poznaliśmy jeszcze Antoine'a, który podobnie jak Sophie nigdy nie jadł żaby ani ślimaka. Trawiąc mrówki, żaby, kwiaty bananowca, ryby, zieleniny i jajka, postanawiamy ruszyć jutro rano do Champasak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz