sobota, 16 kwietnia 2011

10.04.2011 WELCOME TO WIETNAM

[K:] Dojeżdżamy "gdzieś" i się zatrzymujemy. Tu spędzamy noc. Dla mnie znalazła się poduszka i mam nowe miejsce - podwójne - dwa siedzenia. Można choć trochę się "położyć".
O 6.00 budzi nas jedna z autobusowych bizneswomen i coś na migi z plikiem pieniędzy w ręce próbuje nam wytłumaczyć. Chodzi jej o wymianę waluty - tym się tu zajmuje. Inna bierze paszporty i chce od nas pieniądze. Pewnie chodzi o opłatę za stęple.
Ruszamy - tylko nie wiemy gdzie? Czy to już granica? Kiedy pytamy, słyszymy odpowiedź w języku wietnamskim. W końcu autobus ustawia się w długiej kolejce pojazdów, a my na migi dogadujemy się, że powinniśmy iść - tylko nie mamy paszportów! Ten problem rozwiązuje się chwilę później - nasze dokumenty czekają już w okienku i za chwilę dostajemy je z wbitą już pieczątką. Dziwi nas tylko, że nie musimy wypełaniać karty migracyjnej, jak zazwyczaj. Dziwi nas też, kiedy zostajemy wyłapani z tłumu Wietnamczyków i Laotańczyków i przekierowani do pokoiku w którym pan skrzetnie spisuje nasze dane - Karolina, Wojtek (no cóż wystarczy), kraj Palant - i mierzy nam temperaturę, sprawdzając czy jesteśmy zdrowi. W. ma 35,5 stopni, ja 35,4, a co ciekawe wszyscy wpisani do księgi mają poniżej 36.
Ustawiamy się w okienku kontroli po Wietnamskiej stronie i z niepokojem odserwujemy, że każdy w paszporcie podawanym do okienka umieszcza 10 tys dongów. My nie mamy ani jednego. Uzbrajamy się więc w szerokie uśmiechy, gotowi do walki. Udaje się jednak bez problemu odtrzymać pieczatkę i możemy powiedziec do siebie - "welcome to Wietnam". Nasz autobus, o dziwo przejeżdża przez granicę bez najmniejszych problemów. Za ostatnie laoskie pieniądze kupujemy śniadanie - słodkawą bagietkę i już tylko droga do Hue.
[W:] Rano mamy odprawę na granicy, a na moich spodenkach zauważam odbarwione plamy, dotykam i materiał rwie się jak wata - przypuszczenia o kwasie były słuszne. Potem pokazuję na migi naszym wietnamskim współpodróżującym pytając "co jest k...?!?", a oni po minucie głośnego śmiechu przepraszają mówiąc "sori, sori men, ahahahaha, sori"- no i tyle. Potem jeden z nich używając urokliwej mowy ciała, tłumaczy nam, że na górze mają akumulatory i że "rili sori". K.też ma załatwione spodenki, które kupiliśmy w Kambodży. No i dupa - nic nie możemy z tym zrobić, nikogo opierdolić, bo co też miałoby to zmienić - godzimy się z tym faktem i postanawiamy obrócić w żart i potraktować jako niezwykłą przygodę - fakt, że bycie zraszanym roztworem kwasu siarkowego do zwykłych wydarzeń nie należy. W zakceptowaniu tego pomaga nam też fakt, że ekipa była naprawdę sympatyczna, porąbana, wesoła i że trochę sobie na wesoło "pogadaliśmy", a ja nauczyłem się kilku podstawowych zwrotów oraz liczenia do dziesięciu. Wysiadamy w Hue niedaleko mostu Phu Xuan, więc bardzo blisko "turystycznej dzielnicy", w której pełno noclegowni. Zaraz za mostem wychwytuje nas koleś proponując swój hotel, mamy nawet darmową podwózkę na motocyklach. Pokój okazuje się piękny - naprawdę wysoka półka, ciemne i solidne drewniane meble, okiennice, czyściutka i piękna łazienka, duże drewniane łóżko i ogromne okno, za którym widać drzewo i niestety neon, ale jesteśmy pod takim wrażeniem, że neonu nie zauważamy - cena też w porządku - 6 dolarów tutaj to opcja bardzo optymistyczna. Co do drewnianych mebli, to widzieliśmy je już w Kambodży i Laosie - są piękne, są wielkie i są zajebiście ciężkie - ja nie mogłem podnieść pufy/taborecika - nie ma tu miejsca na ściemę - jak drewno, to w całej swojej pięknej okazałości, żadnych pustych przestrzeni - stół waży ze sto kilo, krzesło około dwudziestu, "pufa" jakieś piętnaście, są pięknie zdobione i pokrywane kilkoma warstwami lakieru na wysoki połysk - wspaniałe. Tu w Wietnamie widzimy jeszcze większy kunszt wykonania, zdobienia i drewno jest tu częściej ciemne, co mnie osobiście cholernie kręci - ale nie wiem, czy to za sprawą samego drewna czy też bejcowania. Tak, czy inaczej drewniane, wielkie, ciężkie elementy wyposażenia mieszkań, to rzeczy piękne i niezwykłe - miło byłoby móc otaczać swoją przestrzeń życiową tak pięknymi wytworami ludzkich rąk.
Zwiedzamy sobie okolicę i trafiamy do parku, w którym jednocześnie odbywa się klikadziesiąt randek. Wszystkie pary przyjechały tu motocyklami i zdecydowana większość całuje się namiętnie na ławkach, przy kamiennych rzeźbach, na zaparkowanych motorkach, niektórzy wręcz się połykają - no LOVE, LOVE, LOVE - fontanny seksu, aż gęsto od erotyzmu w powietrzu i tak sobie z K. myślimy, że skoro się tu tak ludzie kochają, to widocznie fajnie musi być w tym Wietnamie...
Nastaje czas kolacji, więc też czas pierwszego zetknięcia z kuchnią tego kraju. Informacja wspaniała jest taka, że lokalne piwko Huda Beer (pojemność 450 ml-butelka) kosztuje tu 10000 dongów, czyli polskie 1,5 zł. Informacja jeszcze lepsza - żarcie jest rewelacyjne! Ja zamówiłem curry z kurczakiem i rozpływałem się ze szczęścia - intensywne, ale nie pikantne, subtelne, ale z charakterkiem - cudne po prostu, sycące i w cenie, którą jesteśmy w stanie zaakceptować. Karola zjadła naleśnika po wietnamsku i na pół wzięliśmy zupkę jajeczną - smakowała dokładnie jak jajecznica rozbełtana z bulionem i posypana świeżym szczypiorkiem. Po raz kolejny moje wyobrażenia o odwiedzanym kraju zderzają się z rzeczywistością i znów wychodzi na to, że ja gówno o świecie wiem... a Wietnam z mojej głowy to zupełnie inny kraj niż ten, który właśnie odwiedzamy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz