sobota, 26 marca 2011

23.03.2011 ANGKOR WAT PO RAZ DRUGI

[W:] Śniadanie w hoteliku i za dolara wypożyczamy dwa piękne rowery, których hamulce są dodatkową atrakcją, a zwłaszcza wydawany przez nie przeraźliwy pisk (większość rowerów takie ma, czego nie potrafię logicznie wyjaśnić). Ruszamy do kompleksu świątyń o nazwie XXX. Jedzie się miło i dopóki nie zatrzymamy się na chwilę, nawet nie pamiętamy o pocie, gorzej gdy staniemy - wtedy kapie z nosa, czoła, dłoni - ale poważnie kapie, bez jaj. Miny lekko rzedną, gdy po jakimś czasie drogowskaz mówi, że jeszcze 16 km. Dojeżdżamy bez większych problemów, mijając po drodze kupę sympatycznych, uśmiechniętych ludzi. W nagrodę zimny kokosek, smakuje inaczej niż ostatnio, a gdy pani tasaczkiem rozłupuje nam orzecha, wyjadamy galaretowaty, pyszny i pożywny miąższ. Można tu obserwować ludzi przy wykonywaniu różnego rękodzieła i uczestniczyć w warsztatach. Obejrzeliśmy kilka świątynek, ale po wczorajszym jakoś nie robią one na mnie większego wrażenia, a nawet mam trochę dość świątyń, kamieni i rzeźb. Bardziej kręci mnie okolica, którą zwiedzamy na bicyklach. Ziemia jest tu czerwona, ceglana, więc kałuże wyglądają niepowtarzalnie - jakby olejna farba uzyskana ze zmieszania czerwieni, brązu i odrobiny żółci. A to co mnie hipnotyzuje i cieszy jak dzieciaka to banany, mango, dżakfruty i inne rosnące sobie po prostu na drzewach obok nas. Okolica bardzo fajna i ukazująca Kambodżę bardziej kambodżańską, prowincjonalną. Zrobiliśmy całkiem niezły kawałek trasy, nie to co w Kha Juraho w Indiach, ale jednak tyłek mnie boli bardziej niż wtedy. Obiadokolacja w knajpie niedaleko G.H. i ruszyliśmy na "night market" - zwykłe targowisko, działające chyba do północy, które jest tu wielką turystyczną atrakcją. Tu trzeba się targować i to ostro - to po prostu nieodzowny element zakupów w tym miejscu. Trzeba też się wyluzować i w sposób grzeczny odmawiać kolejnym handlarzom, bo atak jest zmasowany. Dziś niczego nie kupujemy, ale upatrujemy sobie co nieco i ustawka jest na jutro po przeliczeniu środków i wizycie w bankomacie.




[K:] Kiedy wracamy z "wycieczki" jest już trochę późno, a do tego zbiera się na wielką burzę. Mijaja nas naprawdę wielu ludzi, chyba wracających z pracy z miasta. Ruch coraz większy i kiedy wjeżdżamy na ulicę, robi się naprawdę tłoczno. Jednak, co jest tu dużym zaskoczeniem, wszyscy jeżdżą wolno i bezpiecznie. Ani razu nie czułam się "zagrożona", mijana przez rowery, motory, skutery, samochody i ciężarówki.
[K:] Z sytuacji zadziwiających: zadziwijący jest kobiecy ubiór. Po pierwsze, w wielkim upale, kobiety chodzą totalnie zakryte - długie rękawy, dlugie spodnie, rękawiczki, a na głowie często czapki z rondem i częścią opadającą na plecy. Mam teorię, która każe mi sądzić, że to ochrona przed słońcem - po prostu nie chcą się opalić, wiec zakrywają wszystko. Innym elelmentem zaskakującym są "piżami". No naprawdę kobiety chodza tu w czymś na kształt naszych piżam z długim rękawem i guzikami. Góra i dół, obowiązkowo w jednym kolorze (żółty, niebieski, czerwony, róż), często w dość abstrakcyjne wzory, czasem z misiami, miszką miki, w serduszka, słoniki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz