piątek, 25 marca 2011

22.03.2011 ANGKOR WAT

[W:] Autobus marki Hyunday to, jak zgodnie stwierdziliśmy, "najbardziej wypasiony autobus w życiu", głównie za sprawą siedzeń przypominających wnętrze dobrej klasy samolotu - szerokie z wysokim i dobrze pomyślanym oparciem i możliwością obniżania, podnoszenia i jeśli chodzi o plecy i jeśli chodzi o część dolną, do oparcia łydek. Czysto, wszystko działa, a klima zapodaje aż do przesady, powodując w środku najzwyczajniej zimno, jednak tuż po północy doznajemy miłego zaskoczenia - chłopak zaczyna rozdawać wszystkim koce do okrycia - mi dostaje się piękny róż i rzeczywiście pod nim, na wypasionym foteliku zasypiam smacznie, choć wiadomo, że do łóżka temu daleko, więc lądując w Siem Reap o 5 rano jesteśmy niewyspani i "strollowani".


Sympatyczny starszy Francuz proponuje wspólną rikszę i dojazd do jakiegoś taniego hostelu. W pierwszym nie ma wolnych miejsc, w drugim możemy dostać drogi na wypasie lub tańszy, który zwolni się ok 7-8, czyli za jakiś czas. Czekamy więc i od razu umawiamy się z poznanym Francuzem na wspólny wypad tym samym tuktukiem, który nas przywiózł, do muzeum i samego Angkor Wat. Wychodzi taniej i bardzo to miłe spotkanie z Jean-em, Jacques'em czy Joel'em (trudno zgadnąć, ale utarło się, że to "Żoel"), który jest bardzo fajnym facetem, widział, słyszał, robił, jadł, wąchał i czuł wiele więcej niż my naraz. Wiekiem też jest starszy niż my oboje razem, bo ma 65 lat. Bardzo miło mija nam wspólnie czas. So-kun, nasz kierowca, to też świetny facet, którego zapraszamy po drodze na obiad, a on z uśmiechem na twarzy opowiada nam o swoich osobistych odczuciach związanych z mroczną historią Kambodży, pokazuje ranę po kuli na przedramieniu i opowiada o wojsku, o ucieczce, o chronieniu najcenniejeszej dla rodziny rzeczy - motocykla, przed żółnierzem wietnamskim. Opowieściom towarzyszy wielki spokój i uśmiech na twarzy So-kuna. Imię jego łatwiej nam zapamiętać, bo przypomina kambodżańskie "dziękuję" wymawiane jak ah-kon. W tym momencie Joel mówi: spójrz na jego twarz! Mówi o tak okropnych rzeczach, a on się po prostu uśmiecha. Kocham tego faceta! Kocham Kambodżam!"


Historia Joela :
Joel urodził i wychował się w Paryżu. Przez jakiś czas mieszkał bardzo blisko Wersalu, obok którego bawił się z kolegami. Gdy miał 18 lat miał stary francuski motocykl (nie umiem powtórzyć marki), który już wówczas [ok 1965] był motoryzacyjnym starociem, a zachował się w rodzinie po wojnie. Joel będąc młodym człowiekiem zajął się "zarabianiem pieniędzy" i szło mu to bardzo dobrze. Ożenił się z przyjaciółką, a okres bycia mężem określa następująco: " przez jeden dzień byliśmy szczęśliwym małżeństwem, kolejne dziewięć lat to był jeden wielki rozwód. Ale spędziliśmy razem prawie 20 lat, a poznaliśmy się w cudownych, fantastycznych latach siedemdziesiątych. It łos manifik! Ju noł?" - mówi to wszystko z cudownym francuskim akcentem. W pewnym momencie stwierdził, że życie na zasadzie robienia pieniędzy jest najzwyczajniej do dupy. Postanowił więc za zarobione do tej pory, kupić sobie farmę na Madagaskarze i spędził tam większość swego życia jako rolnik, członek organizacji chroniącej lasy i wszelkie inne dobra naturalne oraz podróżnik, który co jakiś czas musi wyskoczyć, bo nie potrafi usiedzieć w miejscu. Obecnie ma małą posiadłość w Tailandii, gdzie mieszka ze swoją "Lady". Z pierwszą żoną miał dwójkę dzieci i teraz na Madagaskarze ma dwójkę wnuków, z obecną towarzyszką życia ma jedno dziecko. Twierdzi, że ciężko na Madagaskarze, czy w Tailandi robić biznes, ale cieszy go fakt, że może ludziom proponować tanie pokoje, dobre jedzenie i że jego "społeczność", czyli sąsiedzi, ludzie żyjący obok, to przyjaciele i mogą np. razem przygotowywać i spożywać posiłki. Strasznie go wkurwia (to jedyne odpowiednie słowo) bezsensowne niszczenie środowiska naturalnego, nie znosi sztucznych lasów palmowych, bo za sprawą oleju palmowego wyrżnięto i nadal wyżyna się kawał świata. W pewnym momencie kończą mu się fajki i wyskakuje po paczkę. Pytamy z K. o ceny (taniocha! cena w złotówkach to jakieś 60-70 groszy) i mówimy, że rzuciliśmy. Joel słysząc to śmieje się i mówi, że jak ja (K. od bardzo już dawna) rzucił na trzy miesiące (po 52 latach jarania!!!), ale zaczął palić tydzień temu bo dowiedział się o jakichś finansowych, czy bankowych problemach i cholernie się zdenerwował. Pod koniec wspólnej wycieczki dowiadujemy się, że całkiem niedawno okradziono go w Bangkoku i pozbawiono telefonu, laptopa i portfela z kartami i, co najgorsze, paszportem. Pewności nie mamy, ale chyba to wydarzenie przetrwał jako niepalący, mimo że miał mnóstwo problemów i stresu. Pękł w walce z nałogiem dopiero tydzień temu i wydaje nam się z K. że chyba chodzi o to, iż nie zablokował kart kredytowych w porę i dopiero teraz przyszła informacja, więc pali tanie kambodżańskie papierochy, by się trochę odstresować (i trochę robi nam smaka)...


Wiza kończy mu się jutro, a mimo że był tu już kilkakrotnie, to nigdy nie zobaczył Angkor Wat, więc właśnie przyjechał zmienić ten stan rzeczy. I bardzo nas cieszy fakt, że ten stan zmienia w naszym towarzystwie. Ciągle gadamy: praca, religia, miłość, współczesność, pieniądze, Kambodża i jej mieszkańcy, polityka, Libya i Kadafi, piwo, ba!czeskie piwo, którego Joel nie zna, jedzenie, czerwoni Khmerzy, słonie, Paryż, Polska, motocykle, niezapomniane miejsca - oto główne tematy rozmów prowadzonych w mieszance angielsko-polsko-francusko-kmerskiej z elementami wyszukanej mowy ciała. Naprawdę piękne to spotkanie i żałujemy, że nie wzięliśmy ani maila, ani żadnego innego kontaktu...a może tak właśnie miało być i kiedyś znów spotkamy się przypadkiem na ulicy Paryża, czy Bangkoku? Jedno wiem na pewno: puszka piwa marki Angkor o pojemności 330 ml wypita w towarzystwie... :
a) spalonej słońcem (czyt. poparzonej), spoconej i zmordowanej Karoli, która wachlując się dłońmi stwierdza, że dziś na pewno umrze i która zamówiła wegetariańską zupkę z makaronem, a dostała z kawałkami wołowiny;
b) kosmicznego, łysawego Joel'a, który pieprznął wszystko i zamieszkał "w dżungli" oraz walczył u boku całej wioski Afrykańczyków o drzewa i który zamówił ryż z kurczakiem, a dostał z wołowiną;
c) uśmiechniętego i bardzo przyjaznego So-kun'a, który na własnej skórze poczuł dotyk wojny, śmierci, paraliżującego strachu; którego ciało dwukrotnie przeszyła kula, który teraz jest kierowcą tuk-tuka i który jako jedyny zamówił danie x i dostał danie x - mam dwa powody by tak myśleć: po pierwsze, zamawiał po kmersku w znanej sobie knajpie; po drugie, nie zdziwiło Go to, co podano mu na stół;
...to piwo, które odstawiam na najwyższą i najwspanialszą półkę piwnej szafeczki, która stoi gdzieś w piwnicznych zakamarkach mojej głowy. Życzę sobie jeszcze wielu takich piw, i Wam wszystkim, kurka siwa fak, też!
Acha, jeszcze jedno: Jako jedyny z naszej czwórki zamówiłem sobie makaron z wołowiną. Potrawa to chyba wykwintna szczególnie, bo czekałem najdłużej. I w końcu dostałem....z wieprzowiną, więc So-kun był jedyny...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz