piątek, 4 marca 2011

02.03.2011 W DRODZE DO "MAŁEJ LHASY"

[W:] Kiepskie to spanie w autobusie i cholernie było zimno. Nasz wehikuł zamiast jechać z opóźnieniem, przyjechał za wcześnie i wylądowaliśmy w Dharmshali o godz. 4.30. Na szczęśćie funkcjonowała tu kantyna z herbatą. Zaczepiła nas dziewczyna pochodząca ze Słowacji i zrzuciliśmy się na jeepa, co okazało się bardzo słuszną decyzją, bo za cholerę nie doszlibyśmy pieszo do McLeod Ganj. Na przystanku od razu znalazł się gość proponujący pokój i okazał się najlepszy (obejrzeliśmy jeszcze kilka z B.) i w cenie 400 rupii za noc. ([K:] Dharamsala jest siedzibą emigracyjnego rządu tybeteńskiego, tu mieszka Dalajlama XIV.) W mieście mnóstwo Tybetańczyków, widoki przepiękne - ośnieżone góry, kręte ścieżki, ale jest tu cholernie zimno i pada, więc przydają się ciuchy, które targamy w plecakach. Po zrzuceniu plecaków wszyscy padliśmy na pyszczki i pozwoliliśmy sobie na krótką regenerację.


W knajpie spróbowaliśmy tybetańskiej zupy, przypominającą trochę tą z Pekinu - w środku mnóstwo makaronu, warzyw, sera tofu i pokrojony omlet. Po takiej porcji prosimy obsługę o zapakowanie zamówionych wraz z zupą pierożków momo ze szpinakiem, kocham ten stan, gdy za nieduże pieniądze jestem opchany jak świnia i z trudem podnoszę tyłek od stołu. W pokoju obalamy butelkę rumu - dobra rzecz i śpi się smacznie nie czując zimna (w pokoju z ust wydobywa się para).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz