sobota, 19 marca 2011

14.03.2011 LOT

[K:] Noc oczywiście nie dospana bo w głowie scenariusz pt. "co pójdzie nie tak". Jeszcze pożegnanie z babcią , która tym razem ma łzy w oczach i mówi, że napewno będzie płakała jak za własnymi dziećmi i że dobrzy z nas ludzie. Jeszcze znana nam doskonale droga na lotnisko i pytanie - ile ważą nasze bagaże - mamy złe przeczucia...
Okazuje się, że nie jest tak źle - mieścimy się w normach, więc początek jest dobry. Chcemy jeszczce wyjść z lotniska, ale panowie z karabinami przy wejściu przypominają nam gdzie jesteśmy i nie pozwalają opuścić budynku (welcome to India). Rano nie zdążyliśmy nic zjeśc, wiec po ostatecznej odprawie chcemy wydać resztkę rupii które nam zostały - niestety okazuje się, że ceny światowe i za kanapkę w McD (najtańsza opcja), trzeba zapłaćić ok 200 R (wczęścniej płaciliśmy ok 25 R + podatek). Szukamy więc jakichś batoników, wybieramy, decydujemy się, kasjer nie może się zdecydować czy kasować, czy nie kasować i tak trochę czasu umyka, choć my zupełnie tego nieświadomi delektujemy się "śniadaniem" i powoli udajemy do bramek. Powoli do momentu, kiedy wypatruję przy numerze naszego lotu, migająco na czerwono napis "osateczne wezwanie". W tym momencie byliśmy przy bramce nr 1, wylot mieliśmy z nr 10, a kierunkowskaz określał tą drogę jako 15 minutową. Zaczęliśmy biec, im dalej tym słabiej, a nie była to kwestia sprintu, raczej długiego dystansu. Na szczęście bramka jeszcze była otwarta, i oststkami sił zajęliśmy nasze miejsca w samolocie. Jeszcze tylko zapięcie pasów i ruszamy.


Po 10 minutach lotu dostaliśmy orzeszki nerkowca i prażony bób - pycha. Później przyszła pora na nowość dla nas - alkohol. W. spełnił swoje marzenie sącząc whiski w przestworzach (niestety było w plastiku), a ja delektowałam się czerwonym wytrawnym winem, za smakiem którego przez prawie trzy miesiące zdążyłam zatęsknić. Przyszedł też czas na posiłek - ryż z kurczakiem, albo wegetariański do wyboru, sałatka, bułeczka, woda, ciastko...


Po wylądowaniu w Bangkoku zmieniliśmy czas (teraz mamy przesunięcie 6 godzin w stosunku do Polski) i okazało się, że zgodnie z biletem następny lot mamy 17.45, a była 17.25. Jeszcze dojazd autobusem do terminala i bieg w kierunku wskazanym nam przez pana z kartką - Phnom Penh D2. Pędziliśmy więc do bramki D2, a kiedy do niej dobiegliśmy okazało się, że jest zamknięta. Chwila grozy, bladość na twarzy, szukamy pomocy. Jakaś pani wskazuje nam ruchome schody - musimy przejść odprawę. Przechodzimy, jest 17.45, po czym na tablicy odlotów doszukujemy się numeru naszego lotu a przy nim godzina wylotu - 18.25!
W samolocie połowa miejsc wolnych, więc błyskawicznie dostajemy jedzenie - sałatka z makaronem, wędlina (W. zastanawia się kiedy ostatnio jadł wędlinę!), bułeczka, soczek, woda, ciastko. Zaraz zostaje też nam dostarczona herbata i kawa. Zaraz okazuje się też, że należy zapiąć pasy bo lądujemy (lot trwał 45 min).
Na lotnisku jeszcze jedna sprawa - WIZA. Zawsze stresują mnie takie formalności, choć tu wizę wyrabia się bez jednego pytania. Trzeba wypełnić wniosek (którego mam wrażenie nikt nie czyta), zapłacić 20 $ i można w Kambodży spędzić miesiąc. Po wyjściu z lotniska obawiamy się tysiąca rikszarzy i taksówkarzy i atmosfery jak w Kathmandu. Jesteśmy jednak mile zaskoczeni - jakoś tak spokojniej, nikt nie zadaje miliona pytań, nie poklepuje po ramieniu i nie ciągnie za rękaw. Kolejna docierająca do nas informacja jest trochę mniej radosna - pre paid na motorikszę kosztuje 7$. Spodziewaliśmy się trochę tańszej opcji. Myślimy więc, dumamy, rozważamy i w końcu się decydujemy. Zabiera nas sympatyczny Pan jakże sympatycznym wozem. Jedzie na motorze do której przyczepione są miejsca dla pasażerów - dwie zadaszone ławeczki skierowane do siebie przodem. Fajne! Jedziemy i "już nam się podoba". Nie słyszymy klaksonów co 2 sekundy, ani co 5 sekund, ani nawet co minutę - prawie w ogóle ich nie ma! Są światła, do których się wszyscy stosują, a przy każdym licznik wskazujący ilość sekund pozostałych do zmiany światła. Nawet przy przejściu dla pieszych zielony ludzik chodzi i przyspiesza -biegnie kiedy zbliża się zmiana na czerwone.
Tu w obeigu są dwie waluty - amerykański dolar i kambodżański riel. Kurs jest sztywny - 1$ = 4000 rieli. Niby łatwe, ale na początku nie bardzo. Pierwszy raz zdarzyło się nam dać rikszarzowi za mało pieniędzy! Nie chcieliśmy go oszukać, tak po prostu wyszło. Wrócił jednak i dopłaciliśmy za kurs. Wylądowaliśmy w GH, w pokoju bez okna z wiatraczkiem, co jest bardzo istotne, bo w nocy temperatura to 27 stopni. Gorąco! Pokój do najtańszych też nie należy, bo 8$, ale i tak jest lepszą opcją niż taki za 15 $, który W. obejżał na poczatku. szybki prysznic i pomimo późnej pory idziemy jeszcze na spacer. W sklepie znajdujemy dzbanek piwa za 2$, który można wypić przy stoliku przed sklepem. No i nad czy się tu zastanawiać - dostajemy dwie szklaneczki, kubełek lodu (wiem, wiem, w Azji lodu nie powinno się wogóle tykać) i już po chwili delektujemy się chłodnym napojem wciągając parne, wilgotne powietrze. W drodze powrotnej zakupujemy jeszcze po bagietce z nadzieniem (pozostałości po kolonii francuskiej) do której dostajemy "kiszoną kapustę", która jest kiszona inaczej niż u nas i zdecydowanie inaczej smakuje. Próbujemy zasnąć, ale nasz wiatraczek na wiele się nie zdaje i pomimo tego, że wieje całą noc, trudno znaleźć sobie miejsce w takiej temperaturze...
[W:] Od siebie dodam krótko: choć loty zazwyczaj budzą na początku moje obawy, a zwłaszcza hasła typu "Thai Arlines", to ten lot był najzwyczajniej cudny. Wszystko zadziałało o czasie, czysto, wygodnie, no i podane fajne jedzenie. Wcześniej hiper niespodzianka - kilka razy w życiu powiedziałem, że nadejdzie taki dzień, w którym lecąc sobie tysiące metrów nad ziemią, będę sączył whisky na lodzie w szklance z grubego szkła. Dostałem w plastiku i z colą, ale małe marzenie uważam za zaliczone jak najbardziej. Znowu też przeżywam fascynację lotnictwem, całym systemem transortu powietrznego, działaniem lotnisk. Podoba mi się po prostu i uważam, że w tej akurat materii ludzkość zmierza w dobrym kierunku. To niesamowite, że wsiadam w punkcie A, wrzucam plecak, wysiadam w B, odbieram plecak z taśmy i jestem kilka tysięcy kilometrów dalej, cały, zdrowy, ktoś mnie wita, ktoś wręcza mapę. To po prostu zajebiste i życzę wszystkim ludziom, by swą wiedzę, swe życie, energię kierowali właśnie ku rozwojowi nauki, ku ułatwianiu podróżowania, komunikowania z innymi, czynienia rzeczy dobrych, przydatnych i fajnych, zamiast napierdalać się po łbach niewiadomo po co. O! Przesiadka w Bangkoku i po raptem czterdziestu minutach jesteśmy na miejscu. Tu nikt na nas nie napada, nie krzyczy, dziękujemy taksiarzom i ci odpuszczają - to trochę dziwi po Indiach. Oda razu widzimy też, że nie będzie tu tanio i musimy przestawić psychikę - podobnie jak to było w Indiach po Nepalu. Sympatyczny rikszarz zawiózł nas nad brzeg rzeki i wskazał tani guest house. Zdecydowaliśmy się szybko pomimo ceny, która dla nas jednak jest dość wysoka, ale hotelik przyjemny, jest kibelek z ciekawym systemem spłukiwania, jedyna rzecz, na którą możemy narzekać to temperatura. Jest hardkorowo i z czół kapie nawet gdy się nie poruszamy. Po zrzuceniu tobołów idziemy nad brzeg, zaopatrując się wcześniej w soczek i piwko, ceny ok, podane ze skrzyneczki wypełnionej lodem, cud, miód, cycuszki, orzeszki - pięknieeee - welcome to Cambodia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz