czwartek, 10 marca 2011

05.03.2011 LOSAR - NOWY ROK TYBETAŃSKI

[W:] Tego dnia szczególnie nie spieszyliśmy się ze wstawaniem z łóżek i pozwoliliśmy sobie na trochę błogiego lenistwa. Gdy wyszliśmy, na ulicach było sporo ludzi, często ubranych odświętnie i kolorowo.


Straganiki pracowały pełną parą, ale część knajp nadal była zamknięta. Po śniadaniu chwilę posiedzieliśmy na tarasiku widokowym, gdzie można pożuć tabaki i bez skrępowania splunąć w dół. W świątyni, choć ludzi więcej, nie jest jakoś szczególnie odświętnie - B. poszła do środka by chłonąć tybetański klimat, my z K. gapiliśmy się na małpy i gadaliśmy siedząc na ławeczce. Nienasyceni noworocznym klimatem, zapytaliśmy jednego mnicha co jest grane, a on odpowiedział, że uroczystości były z samego rana i to w zasadzie już wszystko, jeszcze jutro o 15.00 będzie jakieś uroczyste palenie kadzideł, ale bez szału i hurra. Ucieszyliśmy się chociaż, że staliśmy dosłownie w progu mieszkania Dalaj Lamy, a mamy oboje dla gościa duży szacunek. Wymyśliłem nawet o co bym go zapytał, gdyby przypadkiem wyszedł nam na spotkanie. Nie wyszedł, B.została w świątyni, a my poszliśmy i szliśmy i szliśmy, aż wyszliśmy z miasta i obserwowaliśmy chłopaków strzelających petardami na górskiej drodze.


Chcąc wrócić, wybraliśmy ścieżkę, którą widzieliśmy z dołu i nie wiedząc dokąd prowadzi szliśmy i szliśmy dalej. Spotkaliśmy małą dziewczynkę wracającą ze szkoły, psa Azora, który długo nam towarzyszył i bardzo lubił pieszczoty i osła. Najlepsza była jednak drobna pani, wyglądająca na Chinkę, która też nieco jakby zdezorientowana podążała tą samą ścieżką. Gdy zapytałem, czy wie jak dojść do McLeodganj głośno i uroczo się roześmiała wyduszając z siebie "Nooo!", ale mówiła, że chyba tędy, więc szliśmy jakiś czas razem, Azor też ją polubił, a Pani stwierdziła, że to nasz "Indian Guide" i na pewno wskaże nam dobrą drogę. Okazało się to prawdą i po jakimś czasie z drżącymi udami znaleźliśmy się znów na handlowych uliczkach. W nagrodę za wysiłek weszliśmy do knajpy, o której K. czytała w przewodniku, że szczycą się faktem, iż kiedyś zatrzymał się tu Pierce Brosnan (wow! sam Pierce Brosnan!).


Gdy otwieramy menu, na pierwszej stronie jest kiczowate zdjęcie aktora siedzącego za stolikiem z pustymi naczyniami z podpisem - "James Bond 007. Pierce Brosnan's Choice" - strasznie to żałosne, zwłaszcza, że na stronie obok jest zdjęcie Dalaj Lamy z jakimiś podziękowaniami od załogi restauracji. No, ale reklama to reklama - jest cool, więc pozwalamy sobie na łakocie - ja tradycyjnie kufel piwa - tym razem Thunderbolt, a K. Coffe Brownie Bite, czyli kawa z czekoladą na zimno, na wierzchu kawałki czekoladowego ciasta - obydwa łakocie pyszne, rachunek mniej pyszny, ale gdy tu będziecie - wejdźcie koniecznie. Zanim wyszliśmy, obok usiadły trzy Panie z Francji, które w niewielkim stopniu uleczyły moje kompleksy wynikające ze stopnia zaawansowania w spikin inglisz, bowiem ich zamówienie było kwiecistym miszmaszem wielu języków, że aż biedny kelner upewniał się trzykrotnie, co konkretnie mają na myśli. Mówiłem Wam, że się da! Chcieć, to móc!


Reszta dnia to łażenie, snucie się, sklepiki, a nawet maleńkie zakupy. Na pożegnanie z tym cudownym miejscem bierzemy po piwku, a B. dokupuje kawałki jakiegoś torcika. Pakowanie i w kimono, bo snu przed nami niewiele.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz