piątek, 4 marca 2011

26.02.2011 PRZYGODA


[W:] Dzień zaczęliśmy od klasycznego śniadania z placków i sosu. Pyszne i w sumie niedrogie, choć dla B. jest jeszcze zbyt pikantnie (minie po kilku dniach). Nie mając mapy i szczególnych pomysłów, ruszyliśmy po prostu przed siebie, przyglądając się tutejszemu życiu. Wyszliśmy z miasta i idąc ciągle wzdłuż Gangesu docieramy do jakiejś wioski obok, gdzie z daleka widzimy coś na wzór wesołego miesteczka. Dziewczyny po drodze zaliczają lody "kulfi" i tłumaczymy B., że w takich miejscach jak to, bez turystów i gdzie jesteśmy ciekawostką dla miejscowych, zdarzają się najlepsze przygody. Na przygody nie trzeba było długo czekać, bo w pewnym momencie zrobiło mi się ciemno przed oczami i bardzo zabolała głowa. Jakiś gówniarz rzucił w naszą stronę kamieniem i solidnie oberwałem. Gnój uciekł i w sumie dziękuję wszystkim indyjskim i innym bogom, że go nie złapałem i teraz mam ładnego guza i sumienie wolne od morderstwa. Cieszę się też, że trafiło we mnie, a nie którąś z dziewczyn. A krnąbrnemu chłopcu mogę jedynie życzyć, by okazał się impotentem. Przy tym wydarzeniu szybko podsumowaliśmy pobyt w Indiach i w Nepalu i zauważamy, że w Nepalu ani raz nie doświadczyliśmy chamstwa i głupoty skierowanych w naszą stronę, zaś w Indiach zachowań takich jest całkiem sporo. Jakieś teksty, których na szczęście nie rozumiemy, czasem gesty do K., za które powinni dostawać po ryju, okrzyki, naśmiewanie się, podjeżdżanie motocyklem czy rikszą na milimetry z durnym uśmieszkiem, no i próby oszustwa na każdym kroku - oto mój obraz uduchowionych
mieszkańców Indii.



Przed strzałem w łeb kamieniem mijaliśmy dwóch chłopaków i jeden wyskoczył z chamskim tekstem do dziewczyn, ale jak go zapytałem czego sobie życzy już nie był tak mocny. Nie chcę jednak generalizować i przypisywać cech wszystkim, bo, jak na całym świecie, są różne kategorie ludzi i czasem spotykasz takich, innym razem innych - jednak o Hindusach nie mam zbyt dobrego zdania i w ogóle wciąż nie mogę pojąć tej ogólnoświatowej fascynacji Indiami. Jest fajnie, jest inaczej, egzotycznie, ale bez szału, a skoro pewna Pani rzuca świetną pracę w Stanach, jedzie tu, je, modli się i kocha, to najwyraźniej ogląda Indie z perspektywy dobrej jakości hoteli, restauracji, wycieczek z przewodnikiem i uśmiechniętych taksówkarzy. Tu wszyscy są uśmiechnięci, przyjaźni i pomocni, warunek jest tylko jeden-musi być z tego kasa. Ciekawe, czy jeśli ja napiszę książkę w stylu tego bloga, to na jej podstawie też powstanie kasowy film, w którym zagra Julia Roberts-jako K. Mnie natomiast powinien chyba zagrać Brad Pitt, bo jesteśmy bardzo, ale to bardzo podobni i tak samo przystojni (choć on już chyba nie jest na topie). W drodze powrotnej stała się rzecz, dzięki której zapomniałem o obolałej głowie z guzem i w ogóle o wszelkich nieprzyjemnościach. Odwiedziliśmy bowiem pewien warsztat, którego właściciel pokazał mi Royala na sprzedaż i wyjaśnił, że co jakiś czas wysyła na zamówienie maszyny statkami do wskazanego portu. Podczas naszej wizyty widzieliśmy Royala z 62 roku, którego zamówił jakiś Amerykanin.
Serce mocniej mi zabiło, dłonie oblały się potem, dreszcze postawiły włoski w pion. Yes! Yes! Yes! A najlepsze w tym wszystkim jest to, że nawet nie muszę Karoli nic mówić, wystarczy że spojrzę, a Ona również mówi "Yes!" Cena mi się podoba, a ekipa w warsztacie może na zamówienie złożyć mi maszynę taką jaką chcę, dołożyć boczny kosz na bagaże, siedzenia, koła etc. I choć o takich wydatkach powinniśmy myśleć dopiero za jakieś 2 lata, to wiem, że ta piękna, prosta, klasyczna maszyna stanie się w końcu członkiem rodziny. Najbardziej boję się chyba tej wysyłki statkiem : po pierwsze jest droga (ok 2000 zł), po drugie nie wiem co z opłatami i polskimi urzędami, papierami, pozwoleniami, cłami i innymi tego typu gównami. Po drodze oglądam jeszcze sporo maszyn i już w wyobraźni pyrkamy sobie z K. po polskich dziurawych trasach słysząc przecudne tu tu tu tu tu - brzmienie silnika mnie najzwyczajniej hipnotyzuje, zwłaszcza gdy czasem jakaś machina pyrka z prędkością ok. 70 km/h. Potem zwiedzilismy jeszcze drugą część miasta nad Gangesem, gdzie de facto powinniśmy trafić wczoraj, ale może niech tę część opisze K., bo ja byłem już ślepy i głuchy na wszystkie atrakcje, słysząc jedynie tu tu tu tu tu tu tu, pyr pyr pyr pyr...
[K:] Zobowiązana do wypowiedzi powiem tylko, że ta "druga" część to typowo turystyczne miejsce. Pełno sklepików ze wszystkim co turysta powinien mieć. Trafiamy tu dosyć późno, więc nie mamy czasu na oglądanie, ale podejmujemy decyzję, że przyjdziemy tu jutro, a w dalszą drogę pojedziemy później. Nie zdążyliśmy też na Aatri, ale co sie odwlecze... Zjadamy spóźniony obiad i ruszamy do naszego miejsca odpoczynku od którego dzieli nas podobno 7 km - co to dla nas?!
Rishikesh (jak podaje przewodnik Pascala) sławę "zawdzięcza członkom zespołu The Beatles, którzy przybyli tu w latach 60, by spotkać się z joginem Mahariśi (echa ich wizyty można usłyszeć w piosenkach na albumie "Sgt. Pepper")." W mieście pełno jest szkół jogi, aśramów, sadhu i turystów. Codziennie odbywa się tu ceremonia Ganga Aarti, przy aśramie Parmath Niketan, przy wielkim posągu Śiwy, "wokół którego odbywa się jagna, czyli święta ceremonia ognia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz