niedziela, 20 lutego 2011

19.02.11 "TUNAJT IS..."

[W:] Wyspani w towarzystwie Koreańczyka i Francuzki ruszamy w miasto, oczywiście zaliczając po drodze herbatkę u pana wielbiącego Lorda Krisznę. Potem śniadanie z ulicznego gara - żółty ryż z małymi dodatkami - dobre i tanie.
[K:] Wyczytane w sieci:
Wszystkie budynki najstarszej cześci miasta tradycyjnie malowane sa na różowo, stąd przydomek "Różowe miasto".
Różowe, ponieważ elewacje budynków na starym mieście w Jaipurze są w kolorze różowym. 1876 roku macharadża Ram Singh, w ramach przygotowań do wizyty księcia Walii Edwarda VII polecił pomalować ściany wszystkich budynków na kolor różowy, tradycyjnie utożsamiany w Indiach z gościnnością.)









Na początek City Palace, gdzie mi najbardziej spodobały się wielkie srebrne kadzie, w których Maharadża woził wodę z Gangesu podczas wizyty w Anglii oraz galeria broni, głównie białej. Miecze, szable sztylety - istne dzieła sztuki i spora fantazja w projektowaniu skutecznych narzędzi do zabijania. Przyjemna jest też część, w której artyści prezentują swoje dzieła, a także metody, którymi tworzą obrazy. Używają często pędzli z jednego lub kilku zwierzęcych włosów, więc jest to czasochłonna, katorżnicza robota - oczywiście nie stać nas na choćby najmniejszy obrazek.
([K:] Wikipedia:
Pałac Miejski (City Palace) – kompleks ogrodów, dziedzinców i budynków pałacowych, przykład połączenia architektury radżpuckiej i mogolskiej. Początki Pałacu Miejskiego sięgaja XVIII wieku, ale w XIX, a nawet na poczatku XX wielu był on systematycznie rozbudowywany.)
Następnie obserwatorium astronomiczne - na początku sceptyczni, po chwili nie możemy się nadziwić ile wyliczeń i prezycyjnego budownictwa wymagało stworzenie tego ogrodu do obserwacji nieba. Jest też gigantyczny zegar solarny, który potrafi wskazać czas z dokładnością do 2 sekund.
([K:] Z sieci: Jantar Mantar. Budowę rozpoczął Sawai Jai Singh II w 1728, wkrótce po zalożeniu Jaipuru. Zostało ukończone w 1734 roku. Obserwatorium składa się z 16 obiektów służących m.in. do ustalania azymutu i pozycji gwiazd, określania dat zaćmień Słonca i wysokości nad poziomem morza.)




Acha - przydały nam się w końcu legitymacje studenckie ISIC i nikt nie sprawdza naszego wieku, więc dostajemy bilety w cenie studenckiej - po pałacu i obserwatorium zaoszczędziliśmy 300 rupii. Niedaleko znajduje się Pałac Wiatrów, wchodzimy za połowę ceny, ciekawa sprawa, ale już trudno nam dogodzić.
([K:] Informacja z Wikipedii:
Pałac Wiatrów (Hawa Mahal) - pochodzący z 1799, wzniesiony z inicjatywy maharadży Sawai Pratap Singha, jeden z najbardziej rozpoznawalnych zabytków Jaipuru, doskonały przyklad architektury radżputów. Budowla, w praktyce składajacą się głównie z fasady, została wzniesiona przy jednej z głównych ulic Jaipuru, aby umożliwić damom dworu obserwowanie życia codziennego miasta - w fasadzie budowli znajduje się 953 małych okien.)






Powiedziałem jednemu Panu, że Karola to Polish Princess, no i miała sesję fotograficzną z jego rodziną, ja też zostałem raz poproszony. Następna jest świątynia małp, do której trzeba się nieco nachodzić. Z góry piękny widok na miasto, ale sama świątynka to żadna rewelacja. K. dostała od pani tikkę na czoło, oczywiście potem pani chciała kasę, ale, że to ja trzymam nasz portfel, nie dostała. Schodząc w dół spotykamy całkiem sporą grupę małp, które nie są strachliwe i możemy siedzieć sobie na murku kilka centymetrów od siebie.






Jedna zerwała z drzewa kawał folii, ten owinął jej się wogół głowy i biegała jak panna młoda z welonem a inne próbowały ten welon usunąć - ubaw zajebisty. Prawie wszystkie wsuwały mandarynki, ale pierwsza jaką spotkaliśmy miała paczkę czipsów, z której podjadała jak człowiek. Na zakończenie dnia, za cel obraliśmy jeden z fortów, który był najbliżej naszego hotelu, a po drodze wstąpiliśmy na obiad. Zjedliśmy: dal fry (smażony fasolowy mix), malai kofta (kotleciki/kluski ziemniaczane w sosie), vegetarian pulao (ryż smażony z warzywami) i ciekawostka - chhach - kubek jakby kefiru na pikantno - żarcie smaczne, kefir do bani i od razu wiemy, że źle się to dla nas skończy. Choć wzięliśmy wszystkiego po pół porcji, z przeżarcia nie możemy iść. Zbywamy co chwila jakichś "pomocników", rikszarzy i innych w tym jednego, który zaprasza nas na wesele brata. Gość jest podpity i kiepsko radzi sobie z angielskim, ale tak prosi, byśmy weszli choćby na chwilę i uszczęśliwili pana młodego, że idziemy. Przed domem pan młody w odświętnym stroju i obwieszony pieniędzmi, dzieciaki po dziesięć razy pytają "what's your name?", a nasz "przyjaciel" o imienie Surish (wymawia się Suris) serwuje nam herbatkę z mlekiem i coś hiper słodkiego, po czym aż nas mdli. Oprowadza nas też po domu, gdzie poznajemy braci, siostry, kuzynów, mnóstwo ludzi. Zauważamy, że w domu meble ograniczone są do minimum, mała kuchnia i spore, puste pokoje, w których siedzi się na rozścielonych kocach i prześcieradłach. Po jakimś czasie wsiadamy w trójkę na motocykl i jedziemy do domu pani młodej. Wcześniej dowiedzieliśmy się, że młodzi prawie się nie znają, a ich ślub był umówiony przez rodziny juz dawno temu. Pod domem oboje oddajemy się dzikim tańcom z rodziną, której członkowie zakładają nam na szyje kwiaty, oznaczające, że jesteśmy zaproszonymi gośćmi. Wewnątrz odbywa się obrząd zaślubin i widać, że młodzi są cholernie zestresowani, drżą im ręcę i unikają swojego wzroku. Dostajemy plastikowy kubek pepsi i cykamy fotki, zaś Surish zostawia nas pod opieką sióstr i braci, a sam jedzie przebrać się do imprezy. Sądząc, że wróci w tradycyjnym stroju indyjskim, jesteśy nieco zaskoczeni widząc go w dżinsach i kraciastej koszuli z napisem "Super Star".











Młodzi związani chustą z napisem "love" siedzą przed panem, który jest kimś w rodzaju kapłana i obserwujemy ceremonię, jakże inną od tych znanych z Polski. Trudno opisać wszystko co się tam działo, ale muszę wspomnieć, że mimo powagi sytuacji, rodziny są bardzo wyluzowane. Nie przeszkadza nikomu to, że świadek - brat pana młodego, odbiera i gada przez komórkę, fotograf głośno tłumaczy kto jest kto i komentuje moje zdjęcia, inny pan beka, ludzie gadają, śmieją się i jesteśmy chyba jedynymi, którzy starają się szeptać. Po części oficjalnej przenosimy się kilkadziesiąt metrów dalej do sali z podwójnym tronem dla młodej pary i mnóstwem jedzenia. I w tym momencie następuje straszliwy dół, ponieważ wszyscy namawiają nas na kolację, a my wciąż jesteśmy pełni i odbija nam się niedobrym kefirem. Alkoholu tu nie ma, a do picia na początek jest tylko woda, co będzie później już się nie dowiemy. Porobiliśmy trochę zdjęć, wzięliśmy adres pocztowy i poszliśmy w stronę hotelu. Złapał nas jeszcze Surish, który po krótkiej nieobecności pojawił się już mocno porobiony i zionący gorzałą. Muszę też dodać, że byliśmy o krok od spełnienia jednego z marzeń K., jakim jest włożenie Sari, bo nasz kumpel zaproponował nam to, ale wymagało to powrotu do jego domu i w ogóle nie chcieliśmy sprawiać dodatkowych problemów i tak czując się nieco skrępowani. Ja miałem dostać indyjską tradycyjną pidżamę dla facetów. Trudno - z czasem jakoś pogodzimy się z tym, że nie przywdzialiśmy tradycyjnych ciuchów ani też nie spróbowaliśmy nawet kęsa pięknie wyglądającego jedzenia. Jak jednak mogliśmy przewidzieć to nierealne spotkanie? W hotelu słuszne okazały się nasze obawy związane z wypitym wcześniej pikantnym kefirem i oboje musieliśmy szybko biec do toalety, a potem nasze brzuchy zagrały na dwa głosy, aż momentami głupio nam było tak burczeć w zbiorowym pokoju, do którego dziś dołączył jeden gość z Francji. A koleżanka śpiąca z nami wczoraj okazała się mieszkanką Paryża, podróżującą samotnie i jak my wolną i bez szczególnych planów. Po Indiach chciała by się wybrać do Nepalu, do czego gorąco ją zachęcałem, bo Nepal podobał mi się dużo bardziej niż Indie. Okazało się też, że jutro, tak jak my, jedzie do Pushkar.
[W:] Z sytuacji zabawnych: W pewnym momencie podczas zaślubin, Surish stwierdził, że pani młoda i jego brat sa "happy", bo... i tu szepnął mi dyskretnie do ucha "maj frend, tunajt is fakin".
[W:] Z sytuacji zadziwijących: W drodze z obserwatorium do Pałacu Wiatrów spotkaliśmy pana ze starą, drewnianą camera obscura. Daliśmy się namówić i pan wykonał zdjęcie, naświetlając materiał światłoczuły poprzez zdjęcie na krótką chwilę klapki z obiektywu. K. wyszła jak blada cycatka, ja jak wychudzony facio z twarzą jakby po pożarze, ale mamy piekną pamiątkę wykonaną 150 letnim aparatem, który należał wcześniej do dziadka starszego pana. Pokazał nam nawet gazetę ze swoim zdjęciem i artykułem mu poświęconym, niestety napisane indyjskim alfabetem i nic nie zrozumieliśmy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz