środa, 9 lutego 2011

05.02.2011 WSCHÓD SŁOŃCA NAD GANGESEM


[W:] O 5.30 ktoś puka do drzwi. To nasz "boatman", chłopak od łodzi, którego zaklepaliśmy wczoraj, ale umówiliśmy się na 6.00, więc nasz budzik jeszcze nie zdążył zadzwonić. Jest jeszcze ciemno, ale życie tu już się budzi na dobre - ludzie, psy, małpy i krowy wychodzą na ulicę, by spędzić "po bożemu" kolejny dzień, a my idziemy z chłopakiem na plażę i zaczynamy dwugodzinny rejs po Gangesie.
Zaczynamy od skrajnego ghatu i przepływamy całą linię brzegową Varanasi. Podobnych łódek są setki, są też wielkie z całymi grupami turystów. Nad brzegiem już schodzą się ludzie - bo kąpiel w Gangesie o wschodzie słońca, to rzecz święta.
Wiosłujący chłopak mówi, że mnóstwo ludzi zaczyna tak codziennie od wielu lat, po czym udają się do pracy. My raczej nie odważylibyśmy się pływać w tej rzece, ale podziwiamy rytuał - jest w tym coś`` z baśni. Gdy wyłania się słońce widok jest naprawdę przepiękny, tłoczno od łódek, mew i ludzi, ale magicznie, budynki oblewają się złotem, a w tej poświacie modlą się, pływają, piorą, myją Hindusi. Biznes obsługi turystów jest zorganizowany do tego stopnia, że do łódek z turystami dobijają handlarze z paciorkami, puszczanymi na wodę świeczkami, a nawet ziarnem dla mew (by były ładne zdjęcia), a najlepsza była łódka, z której sprzedawano dvd z obrzędem arati, bo do tej pory zastanawia nas, czym goście zasilali normalny kineskopowy telewizor umieszczony na dziobie.
Dwie godziny mijają szybko i przyjemnie. Następny cel to miasteczko Sarnath, niedaleko Varanasi, gdzie Budda po oświeceniu wygłosił swoje pierwsze kazanie i na cześć tego wydarzenia powstała tu świątynia. Szybki marsz do stacji autobusów z tradycyjnym śniadaniem - 4 placki ciabatta (ale dziś smażone na oleju) i miseczka warzywnego curry. Na miejscu życzliwi panowie mówią, że do Sarnath nie jeżdżą autobusy i tylko tuktuk (motoriksza) może nas tam zawieźć. Uśmiechnięty Hindus robiący cię w ch... to norma, więc nie wolno im przesadnie wierzyć. Ostatecznie zabiera nas autobus do miesjcowości Ashapur za 7 rupii od głowy i stamtąd idziemy 2 kilometry. W autobusie bileter wydał 3 monety, na górze 2 rupie - okazało się, że dwie pozostałe to po jednej rupii - oszukał nas na 2.








Po drodze herbata i kretyńska próba wyrolowania nas na 4 rupie. Walczymy jednak dzielnie i mamy swoją kasę, okazuje się że moje dopatrywanie się wszędzie podstępu i nabijania z nas to wcale nie urojenia - trzeba wszystko obsrwować i być czujnym, a potem z uśmiechem na twarzy bez agresji walczyć o mamonę - to straszne cwaniaki i wciąż staram się zaakceptować tą rzeczywistość i nie ulegać emocjom.



Zwiedzamy kilka miejsc, w tym nawet minizoo, do którego wchodzimy jako Rosjanie, więc płacimy cenę dla azjatów-wet za wet, dycha w kieszeni- Haraszo? - pyta K. a Hindus na to - Very much! Po drodze znany z Nepalu chowmin, czyli makaron z odrobiną warzyw. Oczywiście wrócić do Varanasi można tylko i wyłącznie motorikszą, ale idziemy pieszo próbując się zabrać tuktukiem za 20 rupii. Chcą 100, potem 50, a po przejściu jakichś 3-4 kilometrów nawet 30, ale skoro zaszliśmy tak daleko to wolimy zachować trochę grosza na obiad, więc ostatecznie po ok 10 kilometrach jesteśmy na stacji kolejowej. Dowiadujemy się co i jak i wychodzi na to, że jedyny pociąg w poniedziałek dowiezie nas do Gaya o 21.15 (opóźnienia są tu jak w Ojczyźnie, więc niewiadomo o której). Wracamy bez biletów, by sprawę jeszcze przemyśleć. Na obiad cud-miód-thali warzywne i na dokładkę ser w sosie z groszkiem. Po dotarciu do pokoju liczymy, że przeszliśmy dzisiaj dobrze ponad 20 kilometrów i oboje nie możemy chodzić-ja dodatkowo, nie wiedzieć czemu, nie mogę się schylać-cóż - dwie sierotki po takim spacerku muszą swoje odcierpieć. Udaje się jeszcze dokuśtykać do kafejki internetowej, a obok kupujemy 4 mandarynki i produkt przeznaczony tylko dla turystów- papier toaletowy, po czym padamy jak kawki.
[W:] Z sytuacji zadzwiających: Kilkakrotnie widzieliśmy dzieci bawiące się i śmiejące. Na nasz widok jednak, jak na zawołanie rozlegał się lament i wyciąganie rączek po kasę. Obok siedzi mama, która wskazała na nas, a dzieciak ładuje "noł mama, noł papa, no many", gdy się w końcu odczepia, po 30 sekundach wraca uśmiechnięty do zabawy, a po chwili dla grupy z Korei odstawia ten sam teatrzyk.
[W:] Z sytuacji zabawnych: Okazało się, że z naszą formą jest gorzej niż myśleliśmy, bo od początku pieszej wędrówki do Varanasi widzieliśmy bawoła ciągnącego wóz z woźnicą. Chcieliśmy nawet załapać się "na stopa". Mijaliśmy się wielokrotnie, bo my robiliśmy pogadanki z kierowacami tuktuków, a ostatecznie rozstaliśmy się 7 kilometrów dalej na skrzyżowaniu. Wniosek - mamy tępo bawole.


1 komentarz: