Zaczynamy od skrajnego ghatu i przepływamy całą linię brzegową Varanasi. Podobnych łódek są setki, są też wielkie z całymi grupami turystów. Nad brzegiem już schodzą się ludzie - bo kąpiel w Gangesie o wschodzie słońca, to rzecz święta.
Wiosłujący chłopak mówi, że mnóstwo ludzi zaczyna tak codziennie od wielu lat, po czym udają się do pracy. My raczej nie odważylibyśmy się pływać w tej rzece, ale podziwiamy rytuał - jest w tym coś`` z baśni. Gdy wyłania się słońce widok jest naprawdę przepiękny, tłoczno od łódek, mew i ludzi, ale magicznie, budynki oblewają się złotem, a w tej poświacie modlą się, pływają, piorą, myją Hindusi. Biznes obsługi turystów jest zorganizowany do tego stopnia, że do łódek z turystami dobijają handlarze z paciorkami, puszczanymi na wodę świeczkami, a nawet ziarnem dla mew (by były ładne zdjęcia), a najlepsza była łódka, z której sprzedawano dvd z obrzędem arati, bo do tej pory zastanawia nas, czym goście zasilali normalny kineskopowy telewizor umieszczony na dziobie.
Dwie godziny mijają szybko i przyjemnie. Następny cel to miasteczko Sarnath, niedaleko Varanasi, gdzie Budda po oświeceniu wygłosił swoje pierwsze kazanie i na cześć tego wydarzenia powstała tu świątynia. Szybki marsz do stacji autobusów z tradycyjnym śniadaniem - 4 placki ciabatta (ale dziś smażone na oleju) i miseczka warzywnego curry. Na miejscu życzliwi panowie mówią, że do Sarnath nie jeżdżą autobusy i tylko tuktuk (motoriksza) może nas tam zawieźć. Uśmiechnięty Hindus robiący cię w ch... to norma, więc nie wolno im przesadnie wierzyć. Ostatecznie zabiera nas autobus do miesjcowości Ashapur za 7 rupii od głowy i stamtąd idziemy 2 kilometry. W autobusie bileter wydał 3 monety, na górze 2 rupie - okazało się, że dwie pozostałe to po jednej rupii - oszukał nas na 2.
Po drodze herbata i kretyńska próba wyrolowania nas na 4 rupie. Walczymy jednak dzielnie i mamy swoją kasę, okazuje się że moje dopatrywanie się wszędzie podstępu i nabijania z nas to wcale nie urojenia - trzeba wszystko obsrwować i być czujnym, a potem z uśmiechem na twarzy bez agresji walczyć o mamonę - to straszne cwaniaki i wciąż staram się zaakceptować tą rzeczywistość i nie ulegać emocjom.
Zwiedzamy kilka miejsc, w tym nawet minizoo, do którego wchodzimy jako Rosjanie, więc płacimy cenę dla azjatów-wet za wet, dycha w kieszeni- Haraszo? - pyta K. a Hindus na to - Very much! Po drodze znany z Nepalu chowmin, czyli makaron z odrobiną warzyw. Oczywiście wrócić do Varanasi można tylko i wyłącznie motorikszą, ale idziemy pieszo próbując się zabrać tuktukiem za 20 rupii. Chcą 100, potem 50, a po przejściu jakichś 3-4 kilometrów nawet 30, ale skoro zaszliśmy tak daleko to wolimy zachować trochę grosza na obiad, więc ostatecznie po ok 10 kilometrach jesteśmy na stacji kolejowej. Dowiadujemy się co i jak i wychodzi na to, że jedyny pociąg w poniedziałek dowiezie nas do Gaya o 21.15 (opóźnienia są tu jak w Ojczyźnie, więc niewiadomo o której). Wracamy bez biletów, by sprawę jeszcze przemyśleć. Na obiad cud-miód-thali warzywne i na dokładkę ser w sosie z groszkiem. Po dotarciu do pokoju liczymy, że przeszliśmy dzisiaj dobrze ponad 20 kilometrów i oboje nie możemy chodzić-ja dodatkowo, nie wiedzieć czemu, nie mogę się schylać-cóż - dwie sierotki po takim spacerku muszą swoje odcierpieć. Udaje się jeszcze dokuśtykać do kafejki internetowej, a obok kupujemy 4 mandarynki i produkt przeznaczony tylko dla turystów- papier toaletowy, po czym padamy jak kawki.
[W:] Z sytuacji zadzwiających: Kilkakrotnie widzieliśmy dzieci bawiące się i śmiejące. Na nasz widok jednak, jak na zawołanie rozlegał się lament i wyciąganie rączek po kasę. Obok siedzi mama, która wskazała na nas, a dzieciak ładuje "noł mama, noł papa, no many", gdy się w końcu odczepia, po 30 sekundach wraca uśmiechnięty do zabawy, a po chwili dla grupy z Korei odstawia ten sam teatrzyk.
[W:] Z sytuacji zabawnych: Okazało się, że z naszą formą jest gorzej niż myśleliśmy, bo od początku pieszej wędrówki do Varanasi widzieliśmy bawoła ciągnącego wóz z woźnicą. Chcieliśmy nawet załapać się "na stopa". Mijaliśmy się wielokrotnie, bo my robiliśmy pogadanki z kierowacami tuktuków, a ostatecznie rozstaliśmy się 7 kilometrów dalej na skrzyżowaniu. Wniosek - mamy tępo bawole.
Demonicznie :) za 2 tygodnie i 2 dni się widzimy :)
OdpowiedzUsuń