środa, 9 lutego 2011

01.02.1011 KATHMANDU

[W:] Rano pakujemy plecaki i opuszczamy hotelik. Doszedł nam mały koszt, bo nie wiedzieć czemu poszedłem pod prysznic bez ręcznika - darłem się mokry do K. ale mnie nie słyszała, więc by nie moczyć gaci ciałem, wyczekałem moment spokoju na piętrze i z gołą dupą wyskoczyłem i wpadłem do pokoju. Niestety zrobiłem to z takim impetem, że stłukłem żarówkę jarzeniową, sterczącą nad drzwiami - K. najpierw pobladła, a potem o mało nie posikała się ze śmiechu. By pozostawić dobre wrażenie po Polakach, pokazałem ją szefowi i chciałem zapłacić, a on najpierw mówił, że nie trzeba, potem że ile dam tyle weźmie, a potem podał cenę. Trudno - za latanie i rozwalanie hotelu z gołym tyłkiem trzeba płacić. Może gdy kolejni Polacy tu przybędą, to nie usłyszą już "Are You Russian?". No nic - idziemy na stacyjkę, a tam najpierw młody cwaniak chce byśmy na bagaże wykupili dodatkowe bilety, ale się nie dajemy i chwilę później mamy elegancki, przerdzewiały autobus i toboły w środku z nami za darmo. Na miejscu znów wkurzają nas te cholerne klaksony, ścisk, tłok, kurz, chaos, ale humor poprawia nam wieść, że jest możliwość wyjazdu do Indii jeszcze dziś, więc szybko kupujemy mapę i idziemy na herbatę z mlekiem do ogródka przed naszym ostatnim wypasionym hotelem, bo na Thamelu nie ma gdzie przysiąść poza kafejkami, gdzie za filiżankę płacisz jak za wiadro. Jeden z szefuniów obserwuje, wypytuje i oczywiście on nam może bilety załatwić. Interes niedużo droższy, a dzięki temu możemy zostawić plecaki w recepcji i wyskoczyć jeszcze po raz ostatni "na miacho". W ostatnim zrywie zjadamy niezły obiad i robimy małe zakupy - ja do przyprawowych zbiorów dokładam czarną sól i tybetański pieprz, a K. kupuje upragniony szal - i tu należą się Jej wielkie brawa, bo jest coraz lepsza w targowaniu się. Otóż robiąc oczka jak Kot ze Shreka, sposobem na biedną sierotkę, która musi wracać do biednej Polski, kupuje szalik za jedną trzecią ceny - warto się uczyć od Wujka W. ([K:] Miałam odłożone 270 - choć wiedziałam, że nawet taki z wełny nepalskiej kosztuje 350, w sklepie pytam o taki z wełny Yaka, produkowany w Tybecie (ceny ok 1000-2500), sprzedawca rzuca cenę 750 R, mówię, że przykro mi, ale nie mam i wyciągam z kieszeni moje 270 - on mówi, że ok i pozwala mi wybrać sobie odpowiedni kolor! fajnie...)
Autobus "międzynarodowy" odjeżdża ze specjalnego dworca. Okazuje się, że to co mamy, to nie bilety. Te dostajemy po wymianie "świstka" który dostaliśmy w hotelu, na nr autobusu i przydzielone nam miejsca. Bagaże wędrują na dach, a my wygodnie rozsiadamy się w wyznaczonych nam miejscach nr 1-2 A.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz