piątek, 11 lutego 2011

10.02.2011 "CZASEM INDIE SA FAJN, A POCIAGI DŻAST IN TAJM"

[W:] Skoro wczoraj byliśmy bardzo, bardzo zaskoczeni, to dziś trzeba powiedzieć, że opadły nam totalnie kopary. Pociąg bowiem przyjeżdża na stację o godzinie, którą mamy zapisaną na bilecie - 6.30 jak w mordę strzelił. Wyskakujemy i opędzając się od rikszarzy idziemy na stację autobusów. Po drodze zagaduje nas bardzo sympatyczny facet idący z dorosłą córką, gada, krzyczy i kopie kamień na ulicy (w sandałkach) i mówi, że autobus jest zaraz. Rzeczywiście widzimy go na wiadukcie nad nami, a widząc nas jakiś koleś nawołuje i popędza. Wskakujemy wręcz w biegu i autobus rusza, w środku jest już Francuz, który jechał z nami pociągiem - przyjechał tuk-tukiem - leszcz. Pan bileter na początek robi nas w jajco, bo miały być bilety po 80, a nagle są po 85, a ponieważ marudzę, zapisuje na jakimś świstku "2 x 85", że niby oficjalnie potwierdził mi koszt - oczywiście robi nas w ch... z uśmiechem na twarzy. Jesteśmy też świadkami jakiejś sprzeczki o kasę i tego, jak pan kierowca próbował wyrzucić chłopaka z autobusu. Chłopak dorzucił z 10-20 rupii i konflikt, w który zaangażowało się poł autobusu, zakończony, choć było ostro. Po ok. 3 godzinach jesteśmy w Kha Juraho i wciąż nie możemy uwierzyć, że dojazd poszedł tak gładko. Odmawiamy wszystkim pomocnym "przyjaciołom" ze stacji i idziemy do centrum, które okazuje się bliskie i maleńkie jak reszta miasteczka, czy raczej wsi. Tu też mnóstwo uśmiechniętych przyjaciół, aż goni nas by nam pomóc. Jednemu udaje się nas zaineresować swoim hotelem - wchodzimy, sprawdzamy - pokoik naprawdę ekstra, marudzimy, opuszcza cenę, szybka decyzja, zostajemy.
Prysznic, małe pranie, z tarasu widać stadion, na którym trwają mistrzostwa w krykieta, więc wypytuję chłopaków o co kaman, ale do tej pory zasad gry nie rozumiem i wydaje mi się mało ciekawa. Podczas rozmowy dowiaduję się, że można w hotelu wypożyczyć rower na cały dzień za 40 rupii i że 20 km stąd jest jakiś czadowy wodospad, który koniecznie trzeba zobaczyć. Szczęście moje nie zna granic, gdy słyszę, że można tu wypożyczyć również motocykl - koszt 600. Ułamek sekundy zajmuje mi wypowiedzenie magicznych słów "Royal Enfield". I tu następuje gorzki koniec mojej podniety - mogę dostać co najwyżej "hero honda" - w d.... se wsadź swoją hero- myślę i pogrążony w żalu i smutku, a jednak z nadzieją w sercu wracam do pokoju. Dowiedziałem się też, że litr benzyny kosztuje 70 rupii, że uwielbiają tu grać w krykieta i że w Kha Juraho są trzy drużyny, biorące udział w trwających igrzyskach. Idziemy do wschodniego kompleksu świątyń i po chwili mamy przyjaciela, który łatwo odgaduje, że jesteśmy z Polski i potrafi powiedzieć "dzień dobry" i "dziękuję".
Ma na imię Mansok i opowiada nam o drzewach i ich właściwościach, pokazuje pole henny, fabrykę kamiennych posągów, małą wytwórnię figurek z drzewa i idzie z nami aż pod świątynię. Świątynie rzeczywiście zapierają dech w piersiach, zwłaszcza wykonane z jednego kawałka kamienia rzeźby. Ten styl w ogóle nie kojarzy mi się z Indiami, raczej z Kambodżą, Laosem, może Wietnamem. Wracamy i widzimy naszego kolegę, który czeka na nas - ot tak z miłości. Postanawiamy być z nim szczerzy, więc od razu informujemy, że jeśli chce robić za przewodnika, to my wcale go o to nie prosiliśmy i musi mieć świadomość, że mu nie zapłacimy, więc szkoda jego czasu. On mówi, że ok i idzie z nami dalej prowadząc do wioski i pokazując rzeczy, których przeciętny turysta raczej nie widzi, a na pewno nie za darmo. Poznajemy nawet niektóre rodziny z wioski i to czym się zajmują. Ciekawostką jest coś, czym smaruje się tu progi domów, by do środka nie wlatywały komary - nie udało nam się ustalić co to za substancja. Wiemy już też, że Brahmini - ludzie z najwyższej kasty, mają nad drzwiami domów figurkę Wischnu, oraz, że są tu trzy odmiany mango - z jednej robią różne przetwory, jak chutney, czy pikle, z drugiej słodycze, a trzecia służy do bezpośredniego spożycia i chyba tylko tę trzecią znamy z marketów.
Marihuanę też mają w trzech odmianach i oczywiście nasz koleś może nam załatwić. Pokazuje nam też gliniane naczynia i tłumaczy, że to do chłodzenia pomieszczeń i pożywienia podczas gorącej pory, kiedy to temperatury dochodzą do 50 stopni - nalewa się do takich po prostu wody i ustawia pod ścianami całe mnóstwo. Służą, jak mówi, za lodówki. Co do drzew - wielokrotnie widzieliśmy facetów, jak gryźli patyczki, które można kupić na ulicy - służą po prostu za szczoteczki do zębów - raz nawet przeraził nas facet, który pocierał patykiem język - wyglądało bardzo dziwnie. Mansok pokazał nam drzewo, z którego są patyczki i tłumaczy, że służą właśnie za szczoteczki oraz, że potrafią leczyć dolegliwości żołądkowe, a dokładnie 36 takich. Dochodzimy więc do wniosku, że K. powinna sobie taki patyczek zjeść, bo coś ostatnio z jej flaczkami nie tak, a nasze tabletki jedynie zblokowały, ale nie pomagają i bidna cierpi. Pytamy też czy używają szczoteczek do zębów, w odpowiedzi pada "sometimes".









Opuszcza nas przed kolejną świątynią żegnając się uściśnięciem dłoni. Mówi, że dziś jest warzywny festiwal i musi iść kupić trochę warzyw, choć wydaje nam się że mówi tak, bo wie już, że na nas nie zarobi a i tak poświęcił nam kupę czasu. Kolejna świątynia w podobnym stylu i robiąca na nas równie wielkie wrażenie. Wewnątrz pierwszej świątyni pan pożyczył nam latarkę, byśmy dokładnie obejrzeli zdobienia, oczywiście chciał za to kasę, ale nie dostał. W tej drugiej ubawił mnie dialog z drugim panem z latarką - otóż poświecił mi, opowiedział która rzeźba przedstawia jakie bóstwa, po czym wskazał na kamień na którym były rupie od innych turystów- ja mu na to "no", on "yes", ja "no", on lekko zdziwiony znów wskazuje ręką na mamonę i mówi "yes", a ja znowu "no" i to już koniec dialogu.
Wróciliśmy do centrum i zjedliśmy sobie znany z Nepalu chowmin, czyli makaron z warzywami, a na dokładkę ja dorzuciłem pięć pikantnych kulek. Nie wiem czy już o tym pisaliśmy, ale był to nepalski przysmak dostępny na każdej ulicy. Na rowerowych wózkach faceci mają pełno kulek z ciasta smażonych na oleju - taki okrągły chips. Pan robi palcem (zazwyczaj brudnym) dziurkę, nakłada do środka mieszanki warzywnej i zanurza całość w pikantnym sosie (coś jakby vinegret) i podaje na talerzyku. Całość trzeba włożyć do ust, by kulka nie zdążyła przesiąknąć i po prostu schrupać. Pyszne i tanie - jedna sztuka kosztuje jedną rupię, zależnie od sosu mieliśmy różne doznania, ale te są łagodniejsze niż nepalskie, po których rzeczywiście można było stracić czucie w języku. Przed snem wyskakujemy jeszcze na herbatę, gdzie spotykamy znowu Mansoka i jego kolegę, siedzących przed sklepikiem. Chcemy koledze postawić herbatkę, ale mówi, że dopiero pił. Siedzimy więc i gadamy, dowiadując się też, że Indusi piją alkohol, ale nie robią tego publicznie i zazwyczaj po zachodzie słońca. Wcześniej Mansok pokazywał nam drzewo, z którego robi się tu lokalne wino, a że jesteśmy zainteresowani, on oczywiście może nam załatwić, bo w sklepach się tego nie sprzedaje. Litr za 350 rupii to dla nas zbyt dużo, więc odmawiamy. Jak nie wino, to chociaż gandzię - za 2 gramy chce 130 rupii - też rezygnujemy. Towarzyszy nam w drodze do hotelu, pokazując restaurację kumpla - sprawdzamy menu i ceny i zapowiadamy się na jutro na obiad. Pokazuje też internetową kafejkę innego kumpla i prosi, abyśmy skorzystali właśnie z tej - ceny są wszędzie takie same. "Maybe tomorrow"-odpowiadamy i lecimy do hotelu, bo z bebeszkami K. jest coraz gorzej. Co ważne - od chłopaków dowiedziałem się, że spokojnie można dostać tu piwo - nie odmówiłem sobie tej przyjemności i kupiłem butelkę angielskiego Kingfisher'a - niestety znów drożyzna, bo zapłaciłem 110 rupii, a jednak zimny, złoty browarek na zakończenie świetnego dnia jest wart każdych pieniędzy.
[K:] Z sytuacji zadziwiających: Zadziwił nas dziś słoń idący ulicą, a potem zadziwił nas wielbłąd - też ulicą idący.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz