sobota, 12 lutego 2011

11.02.2011 KROKODYLE NAD WODOSPADEM


[W:] W końcu porządnie wyspani i zregenerowani pozwalamy sobie na śniadanie w hotelu -omlet, tost, kawa i herbata-skromnie i bez szału. Najlepsza była "black" herbata Karoli- jakaś taka rudawa, dziwna zawiesina. Kolega poznany podczas meczu krykieta przygotowuje nam dwa rowery - dla K. damski, dla mnie klasyczna, piękna koza, jakich tu pełno -obydwa marki Hero i obydwa z kiepściutkimi hamulcami. Do wodospadu jest 20 km, ale jedzie się bardzo przyjemnie co chwilę witając z zaciekawionymi miejscowymi oraz słysząc "hello chocolate!", "hello money!", a raz nawet "hello very strong man" - widocznie tu fałdy tłuszczu oznaczają krzepę, bo postanowiłem opalić cielsko i jechałem bez koszulki, co bardzo nie spodobało się mojej cenzorce i znawczyni sovoir vivre'u. Przed bramą do parku musimy wykupić bilety - 150 rupii od głowy i za piątkę wypijamy herbatkę. Po chwili kończy się asfalt i trzeba się nieco napocić, ale trudy wynagradza nam widok małp, innych niż w miastach i jakichś niezidentyfikowanych kozic, czy pseudoantylop. Dojeżdżamy do wodospadu i możemy tu podziwiać jedynie pięny kanion, bo wodospad tworzy się po monsunie i najlepiej jest go oglądać w czerwcu i lipcu-ekstra!





Pan namawia, byśmy skorzystali z jego usług jako przewodnika i pojechali z nim motocyklem, jednak nie dajemy się i ruszamy 6 km dalej by zobaczyć krokodyle w naturalnym środowisku. Po wodospadzie już nie dziwi nas fakt, że krokodyla też nie widzimy. Dwóch młodych Francuzów przyjechało z przewodnikiem na motocyklu i pytają czy jakieś tu widzieliśmy.
Przewodnik podaje chłopakom lornetkę i zapewnia, że ciemna plama w oddali to na "105 procent" krokodyl, a najlepiej by tu przyjechali wcześnie rano, wówczas na pewno zobaczą pełno krokodyli - no cóż - welcome to India.
Wracamy i już nasze nogi nie są tak chętne do jazdy. W mijanej wsi pytamy o lolalne wino i w końcu chłopak na motocyklu zabiera mnie do "sklepiku", gdzie kupuję dwie małe buteleczki, po 70 rupii każda. Po przejechaniu jakichś 50-60 km jesteśmy znowu w miasteczku, a w drodze na obiad jedna buteleczka rozbija się w mojej torbie, więc jestem cały w winie. Przelewamy do plastiku i degustujemy podczas zajadania thali w tej samej co wczoraj knajpie, bo ta w której się umówiliśmy okazała się zamknięta. Wino smakuje jak dobry, lekki bimber z owocową nutką, ale zawartość alkoholu jest najwyraźniej niewielka, bo nie odczuwamy żadnego działania. Następnie jedziemy do południowego kompleksu świątyń, gdzie jedna jest identyczna jak wczorajsze, a po drugiej zostały jedynie ruiny. Przeszkodziliśmy też pewnej pani w wypróżnianiu się na polu, bidula szybko zarzuciła kieckę i odwróciła głowę. Przejażdżka solidnie nas wypompowała, ale najgorzej jest z obolałymi od siadełek tyłkami, więc wcześnie lądujemy w hotelu, poza tym K., wciąż boryka się z problemami jelitowymi. Kolejna porcja winka, krótka wizyta w kafejce internetowej i wymęczone tyłki lądują w łóżku.

2 komentarze: