Pan namawia, byśmy skorzystali z jego usług jako przewodnika i pojechali z nim motocyklem, jednak nie dajemy się i ruszamy 6 km dalej by zobaczyć krokodyle w naturalnym środowisku. Po wodospadzie już nie dziwi nas fakt, że krokodyla też nie widzimy. Dwóch młodych Francuzów przyjechało z przewodnikiem na motocyklu i pytają czy jakieś tu widzieliśmy.
Przewodnik podaje chłopakom lornetkę i zapewnia, że ciemna plama w oddali to na "105 procent" krokodyl, a najlepiej by tu przyjechali wcześnie rano, wówczas na pewno zobaczą pełno krokodyli - no cóż - welcome to India.
Wracamy i już nasze nogi nie są tak chętne do jazdy. W mijanej wsi pytamy o lolalne wino i w końcu chłopak na motocyklu zabiera mnie do "sklepiku", gdzie kupuję dwie małe buteleczki, po 70 rupii każda. Po przejechaniu jakichś 50-60 km jesteśmy znowu w miasteczku, a w drodze na obiad jedna buteleczka rozbija się w mojej torbie, więc jestem cały w winie. Przelewamy do plastiku i degustujemy podczas zajadania thali w tej samej co wczoraj knajpie, bo ta w której się umówiliśmy okazała się zamknięta. Wino smakuje jak dobry, lekki bimber z owocową nutką, ale zawartość alkoholu jest najwyraźniej niewielka, bo nie odczuwamy żadnego działania. Następnie jedziemy do południowego kompleksu świątyń, gdzie jedna jest identyczna jak wczorajsze, a po drugiej zostały jedynie ruiny. Przeszkodziliśmy też pewnej pani w wypróżnianiu się na polu, bidula szybko zarzuciła kieckę i odwróciła głowę. Przejażdżka solidnie nas wypompowała, ale najgorzej jest z obolałymi od siadełek tyłkami, więc wcześnie lądujemy w hotelu, poza tym K., wciąż boryka się z problemami jelitowymi. Kolejna porcja winka, krótka wizyta w kafejce internetowej i wymęczone tyłki lądują w łóżku.
Mistrzowie rowerowi :)
OdpowiedzUsuńTour de India zaliczony.
OdpowiedzUsuń