środa, 9 lutego 2011

04.02.2011 NADAL VARANASI


[W:] Dziś zaczęliśmy od fajnego śniadania z ulicy - miseczka pomieszanych warzywnych placuszków w chyba pięciu sosach, ale zrobione na słodko z rodzynkami, dobre i tanie, pijemy też wodę z beczki, pewnie filtrowany ganges, ale nabraliśmy odwagi w Nepalu i dajemy czadu z miejscowymi, przez co patrzą na nas bardziej jak na "swoich". Nabierasz do plastikowego pojemnika i wlewasz do ust, ale nie dotykając ich - mają tu niezły ubaw, gdy K. nie może trafić strumieniem i lekko się oblewa. Potem szukamy jakiejś świątyni, ale łazimy, łazimy, błądzimy i ostatecznie nie znajdujemy.
Odwiedzamy za to meczet, a to dla nas obojga zupełna nowość. Początkowo nie wiemy, czy w ogóle wolno nam wejść na teren, ale po chwili zaprasza nas jeden Muzułmanim - jedynym warunkiem jest zdjęcie obuwia. Z zewnątrz to potężna budowla, ale w środku wydaje się bardzo skromne, nieduże i bez szczególnych zdobień, kosztowności, dzieł sztuki, jedynie długie płaty metariału na całej długości, na których modlą się wierni. Kolega o trudnym do powtórzenia imieniu mówi, że dziś jest piątek i meczet będzie wypchany po brzegi, bo piątek to bardzo ważny dzień. Dziękujemy, zostawiamy mały datek w puszce do tego przeznaczonej, i nad bramą świątyni zauważamy coś jakby kokon, rój szerszeni.
Tych ja szczególnie nie lubię, a wręcz unikam jak ognia, po małym doświadczeniu z dzieciństwa. Mówię o tym tylko dlatego, że meczet zrobił na mnie dużo mniejsze wrażenie niż właśnie ta spora rodzina megapszczół. Acha - wychodząc natykamy się na naszego młodego koleżkę od haszu z całego świata, cieszy się na nasz widok, pyta co i jak i czy może dziś mamy ocbotę na zakupy. Chłopak wie, że robi źle handlując dragami, ale mówi, że po prostu "this is my job". Żegnamy się, a on życzy nam przyjemnego dnia, wieczora i pięknego życia razem - ot, panie, obraz dilera z Indii - no klasa sama w sobie. Siedział na ławce i patrzył na meczet w zamyśleniu... Dalej krążymy po ciasnych uliczkach starego miasta, a ja próbuję miejscowego specjału - tabaki do żucia, ale przyrządzanej na naszych oczach i zawijanej w listek. Proszę o "sweet" i koleś nakłada kawałek świeżej gałki muszkatołowej i do tego kilka jakby sosów, ale nie dosypuje tabaki - okazuje się przepyszne, ale w ustach po chwili zbiera sie mnóstwo śliny i trzeba opróżnić paszczę - obfite plucie czerwoną lub w innym kolorze śliną, to widok tutaj powszechny, czasem nawet wygląda to jak wymiotowanie. Wypluwam dumnie swoją słodkość, ale widzę, że nie o to mi chodziło - ja chcę pluć jak prawdziwy indyjski maczo, więc wszystko jeszcze przede mną.






Po drodze widzimy też świeżo przyrządzane lassi (pitny jogurt, napój mleczny, był też w Nepalu), ale zostawiamy to na inny dzień. Po długim spacerze siedzimy trochę na Gangesem ćwicząc naszą mantrę "no, thank you, no, no, thank you, thank you". Co chwilę coś proponują i trudno w spokoju pogapić się na rzekę - to naprawdę wkurzające. O 18.00 każdego dnia przy jednym ghacie odbywają się rytuały zwane arati ([K:] z książki T. Terzaniego: "W trakcie ceremonii ofiaruje się bogom symbolicznei pięć żywiołów, z których zbudowany jest cały wszechświat: ogień, woda, ziemia, powietrze, eter"), jak wczoraj, ale dziś na większą skalę i "na wypasie". To taka hinduska "msza", w której uczestniczy mnóstwo ludzi, a im z kolei przygląda się jeszcze więcej turystów, robiąc setki tysięcy zdjęć. Najlepsi są Japończycy - mają często po dwa-trzy aparaty na głowę, w tym jeden główny z obiektywem jak dla fotografów przyrody, czy meczy piłkarskich. Sprzęt wielki i ciężki, całe grupy japończyków pchają się by zrobić dobre ujęcie, potrafią podsunąć obiektyw prawie pod nosy prowadzących obrząd. Mamy z nich ubaw, zwłaszcza gdy w pogoni za wymarzonym kadrem o mało nie łamią sobie nóg na schodkach.
Mamy z K. zupełnie inne podejście do wierzeń, religii, obrzędów i ja jakoś nigdy nie potrafiłem dostroić się do tego typu praktyk, więc przyglądam się raczej jakiemuś teatrowi, który jest jednak miłym przeżyciem. Bardzo podoba mi się wspólne wesołe śpiewanie i granie do swego Boga - tu muza leci z głośników, ale klaszczą i śpiewają wszyscy. Jest klimatycznie, wesoło i uroczyście, w przeciwieństwie do mszy w polskich kościołach katolickich, gdzie często już po minucie człowiek ma ochotę się pochlastać, zwłaszcza gdy ksiądz marudzi pod nosem niezrozumiale, nie mając pojęcia o gamie dźwięków i śpiewaniu (księża powinni brać lekcje śpiewu) i z energią człowieka w ciężkiej depresji.
Tu jest wesoło, ale i poważnie, a przyjemne jest to zwłaszcza dla oka. Uczestniczymy w tym od początku do końca, czasem nawet poklaskując. Na koniec zbieranie na tacę (co nieco zepsuło mi obraz sytuacji) i częstowanie ludzi cukrowymi kulkami (zamiast naszego opłatka - fajnie). Przeżycie bardzo ciekawe i wzniosłe, gdyby tak jeszcze zrobić zakupy u kolegi sprzed meczetu, mógłby być magiczny, fantastyczny wieczór.
[K:] Z sytuacji zadzwiających: Wychodząc z pokoju mijamy właściciela, a ten dopytuje czy pozamykaliśmy okna. No pozamykaliśmy, więc dopytujemy czemu dopytuje. W odpowiedzi słyszymy, że czasem do pokojów gości wpadają małpy, a te jak wiadomo, porządku po sobie nie zostawiają i często kradną.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz