środa, 9 lutego 2011

08.02.2011 BODH GAYA

[W:] Klasyczne śniadanie z ciapati i curry i bierzemy tuktuka do Bodh Gaya. Już sama jazda tym wesołym wehikułem to przygoda sama w sobie.
[K:] Przed jazdą trzeba ustalić cenę. Poczatkowa 150 R, nasza propozycja 50 R. Targujemy, rozmawiamy zostaje 60 R. Ale żeby nie było zaraz łapiemy kilu udających się w naszym kierunku, jedni wsiadają, inni wysiadają i tak w porywach z nami i kierowcą mieści się tu 10 osób.
[W:] Na miejscu widzimy tysiące mnichów i wiernych z całego świata. Trafiliśmy tu bowiem w dniu modlitw o pokój na świecie.
[K:] Bodh Gaya to najświetsze mniejsce dla buddystów. Jedno z czterech do którego pielgrzymują (pozostałe to miejsce narodzin, miejsce wygłoszenia kazania, miejsce gdzie Budda odszedł w nirvanę). Tu pod świętym drzewem Budda dostapił oświecenia. Drzewo które tu rośnie, jak się uważa, jest "potomkiem" tego pod którym Lord siedzał kiedy to nastąpiło. Jest bardzo ważne, a liście z niego mają wielką wartość dla buddystów.










[W:] Kilka świątyń, klasztorów, wszędzie zapach kadzideł, śpiewy, mantry, ciekawy klimat. Trafiamy pod drzewo, pod którym Budda doznał kiedyś oświecenia i w pewnym momencie obserwujemy ogólny zryw siedzących dokoła - okazuje się, że próbują oni złapać listek ze świętego drzewa. Walka jest ostra, bo gdy pewna pani uderzyła biodrem o ziemię, aż zazgrzytały nam zęby. Listek jednak złapała i żaden ból jej teraz nie doskwiera. Ja nie musiałem łupać biodrami w beton, a Lord Budda, najwyraźniej mając dobry gust, zesłał święty listek niemal wprost pod moje nogi. Biedna K. czekała i czekała, ale w końcu ma i swój. Przycupnęliśmy sobie obok śpiewającego mantry tłumu, a po chwili młodzi mnisi i mniszki, zaczęli rozdawać ciasto, które trafiło i w nasze ręcę. Gruby kawał drożdżowca (żółty - może od kurkumy, może od szafranu) zapijano herbatą - niestety nie mieliśmy żadnego kubka. K.od początku wyjazdu mówiła o tybetańskiej herbacie z masłem i solą i szukaliśmy takiej bezskutecznie w knajpach. Wypiliśmy więc całą mineralną i K. poprosiła by nalali jej do butelki. I rzeczywiście - w końcu dane nam było zasmakować w tradycyjnej tybetańskiej herbacie - dla mnie słonawe mleko ze zjełczałym masłem, dla K. rewelacja. W Bodh Gaya spędziliśmy bardzo fajne godziny. Wsłuchiwanie się w śpiewy wprowadza człowieka w szczególny stan - ja aż przysnąłem na ławce.
[K:] W Bodh Gaya spotykamy wielu Tybetańczyków. Nie trudno ich poznać, mają dość specyficzną urodę, której jestem fanką. Jest w ich twarzach jakaś szlachetność, ale też prostota. Poza tym to twarze ludzi żyjących w trudnych warunkach co widać. Zazwyczaj uśmiechnięci, sympatyczni. Zauroczyły mnie też buddyjskie świątynie. Wzory, kolory, tanki, mantry dużo się w nich dzieje - dalekie są jednak od przesady czy kiczu.






[W:] Na koniec dnia zasmakowaliśmy też w lassi - jogurt, sok, lód, wszystko zmiksowane i podane w szklance ze słomką - dobra rzecz! Daliśmy się też namówić na zakup płyty z mantrami od chłopca, który z Karolą jest "frend", bo rozmawiali już drugi raz. Frend tego frenda o imieniu Sunny chciał mnie też namówić na zakup, ale po 5 minutach już chłopcy zaczęli nas irytować, a chodzili za nami 15 minut. Przyznać jednak trzeba, że chłopaki to świetni handlowcy, a poza tym pięknie śpiewają mantry. ([K:] Pomimo tego, że obaj są hindu, znajomośc mantry jest dla nich oczywistością). Przed wejściem do świątyni ogromny plac handlowy - pierwsze skojarzenie to odpust pod kościołem katolickim. Tyle plastikowego chłamu i świecidełek dawno nie widzieliśmy. Miejsce szczególne i warto wybrać się tutaj. Opuszczając miasteczko kupiliśmy jeszcze dwa chleby tybetańskie - grube placki z mąki i wody (jakby dziesięć razy grubsze ciapati) - żadna rewelacja, ale kolejna kulinarna nowość i bardzo tani zapychacz. Pierwszy kierowca tuktuka, powiedział, że zawiezie nas za 250 rupii, bo to nocna pora (ok.19.15) i już nikt nie jeździ. K. wychwyciła jednak motorikszę z dwiema dziewczynami jadącymi na dworzec w Gaya i udało się przekonać kierowcę, by wziął nas za 40 od głowy, na czym skorzystały i dziewczyny (sądzimy po języku, że Brytyjki). Frajer z naszego hotelu nie zgodził się, byśmy zostali do 6.00, a pokój mieliśmy zgodnie z umową opuścić o 1.30. Chceliśmy dopłacić, ale za 4 godziny więcej chciał całą stawkę dobową. I tak nie przygotuje w nocy pokoju, a poza tym nikt o tej porze mu się nie trafi, więc mógł zarobić trochę do własnej kieszeni, ale okazał się frajerem w dodatku niemiłym i ciągle żującym tabakę, więc bełkoczącym niezrozumiale.



A propos tabaki - żują wszyscy faceci i można kupić ją wszędzie. Można kupić pakowane mieszanki jednorazowe lub z budki na świeżo od gościa, który na jakimś liściu miesza tabakę, gałkę muszkatołową, różne sosy, przyprawy - po czymś takim goście plują na czerwono i ślady tego plucia są tak samo powszechne jak krowie gówno. My też spróbowaliśmy i trzeba przyznać, że to dobra rzecz - jedynie to plucie jest obleśne i niefajne.. Szczególnie mi żucie przypadło do gustu (pewnie przez brak fajek - w końcu to nikotyna) i szybko zauważyłem tragiczny skutek tej czynności - zęby! Po kilku żuciach wyglądam jakbym codziennie wypalał dwie paczki popularnych i nie mył po tym zębów. To też wyjaśnia stan uzębienia tutejszych macho. Po powrocie do Polski czeka mnie solidne piaskowanie zebców i pewnie opierdziel od mojej dentystki. Skoro jednak już zabarwiło mi zęby, to pozwalam sobie codziennie na małe przeżuwanie. Dziś na targu w Bodh Gaya kupiłem indyjską tabakę i specjalne na nią pudełeczko, które z drugiej strony ma miejsce na pastę, z którą miesza się tytoń. Pudełeczko jest różowe i teraz jestem już jak miejscowy ziom. Zaczepił mnie nawet chłopak, pytając kiedy zacząłem i kto mnie uczył. Niestety nie był w stanie wyjaśnić mi z czego składa się ta biała pasta - trudno, ale nieświadomość to często błogosławieństwo. Jemy w ich knajpach, łazimy po ich ulicach, jeździmy ich transportem, pijemy już nawet ich kranówę, a teraz żujemy po ichniemu tabakę z pastą smakową. Mamy świadomość, że różnimy się od przeciętnego turysty - i cholernie nas to cieszy...

[K:] Z sytuacji zadziwiających: Zadziwiające były trzy jaszczurki w naszym pokoju!

[W:] "wyrwane z gadki- szmatki":
GADKA 3
Chłopiec od płyt : What is your name?
W: Król
Ch.o.p.: Nice to meet you Król, i'm Sunny, like the sun...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz