Wstajemy o 1.00, szybkie pakowanie i opuszczamy pokój hotelowy (mogliśmy tu zostać 24 godziny od meldunku). Udajemy się na dworzec - brak wolnej przestrzeni na podłodze - wszędzie śpią ludzie. Znajdujemy sobie miejsce przed wejściem do dworca, ku uciesze wszystkich nas obserwujacych. Nie lada atrakcja - dwoje białych. W. zasypia (choć ciężko to spaniem nazwać), ja obserwuję i czuwam. Tak mija czas do 6.30 - o 7.00 mamy pociąg, w co do końca nie wierzymy, ale bardzo się staramy. Niestety. Udajemy się do kas biletowych, informacji nie ma, pan mówiący trochę po angielsku wykonuje telefon i informuje W.:
Pan: - Late 3 hours. Will be 1 o'clock
W.: - But its' 7.00, three hours, so 10 o'clock, yes?
Pan: - Yes, yes, 1 o'clock., platform 1 sometimes.
Dowiadujemy się mniej więcej tyle, że pociąg jest opóźniony o trzy godziny i przyjedzie o pierwszej - nie rozumiem. Może przyjedzie na peron pierwszy. Pół godziny później dowiadujemy się, u innego pana, że jest opóźniony 4 godziny, i że nie wyświetla się na tablicy odjazdów, bo to nowy pociąg i nie ma go tam. Trzeba się dowiadywać, najlepiej przyjść później. Znajdujemy więc poczekalnię, gdzie ja tym razem próbuję złapać trochę snu, a W. zaprzyjaźnia się ze stałymi bywalcami nie mającymi domu, bardzo nami zainteresowanymi, tutejszymi myszami, szczurami. Jest fajno. Pociag nie przyjeżdża o 11.00, nie przyjeżdża o 12.00. Ok 13.00 pojawia się na peronie pierwszym, wsiadamy i szczęśliwi w prawie pustym wagonie ruszamy dalej. Mhy..... ciekawe o której dotrzemy gdziekolwiek....
[W:] W poczekalni zachwyca mnie mała myszka, która łazi ciągle koło nas i często wchodzi do sandała śpiącej, na szczęście, Karoli.
Dziwi mnie jedynie nietypowy ogon u myszki, która zaraz okazuje się szczurem należącym do rodziny trzech innych, już normalnych rozmiarów, szczurzyn. Dałem nawet "myszce" badylek po kiści winogron. Oprócz szczurów i K. śpią tu jeszcze bezdomni, schorowani ludzie. Mogliśmy iść do innej poczekalni, ale przecież postanowiliśmy poznawać Indie od wewnątrz. Gdy zacząłem pisać w laptopie z naprzeciwka podszedł zaciekawiony pan owinięty kocem i ewidentnie na ciężkim kacu. Pokazałem mu ekran i że gdy naciskam klawisze to pojawiają się literki. Prawdopodobnie pan po raz pierwszy w życiu widział takie cuda i przysiadł się obok, oparł o nasz plecak i jakieś 20 minut wpatrywał w ekran.
Na peronie K. przekonuje się, że nie warto częstować żebrających dzieciaków ciastkami. Pociąg dowozi nas do Varanasi wcześniej niż sądziliśmy, więc od razu ruszamy kupić bilet, gdzie znów zastajemy łysego szefunia. O dziwo nie ma kolejki, a ja pokazuję mu zakupioną tabakę i pastę - no i od razu inna gadka i lepsza obsługa, grunt to znaleźć wspólny temat. Wyjaśnia mi też, że ta pasta to "lime", czyli limetkowa i służy tylko i wyłącznie do poprawy smaku tabaki. Pociąg ma być o 23.25, więc zostawiamy plecaki w przechowalni i wyskakujemy jeszcze w okolice dworca. Jedzenie, kafeja internetowa, maleńkie zakupy i wracamy na dworzec. Obserwujemy szczury na peronie - K. po zmierzchu ma kiepskie widzenie, ale w tym wypadku to jej błogosławieństwo, zatem nie widzi czasami nierealnych rozmiarów szczurów, w Pokharze i w Varanasi nie widziała wielkich karaluchów, a nawet przepięknych jaszczurek. O 23.10 z głośników słyszymy, że nasz pociąg zaraz wjedzie na peron - "o kurrr...! o ja p....! punktualny!" - delikatnie komentujemy wydarzenie. Wjeżdża punktualnie, zajmujemy przysługujące nam miejscówki, na których nikt nie siedzi (kolejny szok) i cacy oddajemy się w ramiona Morfeusza.
Acha - na dworcu spotkaliśmy Rodaka, ale K. jakoś się w nim nie zakochała, więc nie pogadaliśmy zbyt wiele.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz