środa, 9 lutego 2011

02.02.2011 WELCOME TO INDIA

[K:] Autobus się zatrzymuje, godzina 5.38. Słyszymy "finisz". No to wysiadamy. Ciemno i wszędzie mgła. Widzimy jakieś budynki, więc szukamy hotelu, w którym mamy odebrać
bilety. Nie ma. Co chwilę podjeżdżają rikszarze i proponują podwiezienie do granicy. Nie korzystamy. Pytamy o hotel nikt nie zna, ale wiedzą gdzie jest ulica na której się znajduje.No to idziemy. Mijają nas nieoświetleni rikszarze, potem nas już nic nie mija. Ciemno, nie ma ani światełka w pobliżu. Wszystko we mgle. Atmosfera jak z filmu - grozy. W. słyszy schodzące z drzew gady. Idziemy. Jeżdżą jakieś busy, a to któś na rowerze przejedzie. Zabudowania dawno się skończyły, nowych nie widać, mamy nadzieję, że kierunek do granicy mamy dobry. Wyłania nam się grupa mundurowych z bronią. Na nasz widok tylko machają ręką - "turist, turist". Jeden wydaje się kojarzyć nazwę hotelu, czyli idziemy w dobrym kierunku. Granica to kilka hoteli, budynków, autobusy. Odnajdujemy hotel "kontaktowy" i czekamy na bilety. Przed nami biuro migracyjne - dwóch panów, którym wyraźnie nie spieszy się z niczym. Jeden wydaje dokumenty do wypełnienia, a inny popija herbatę, potem nakłada okulary i zaczyna się zastanawiać co robić... Spotykamy dwie Polki wjeżdżające do Nepalu. Trochę rozmawiamy co i jak w Indiach, Nepalu. My dostajemy pieczątki i wlepki umożliwiające wyjazd, one nadal czekają na wizę - no bo po co się spieszyć. Biuro składa się ze stolika, dwóch pieczątek, czystych druków. No po co więcej? To po indyjskiej stronie zresztą też. Mamy wizy, więc wypełniamy tylko druk imigracyjny i dostajemy pieczątki z datą wjazdu. Szukamy autobusu...
[W:] Ja od początku do Indii jestem nastawiony jakoś negatywnie. Zbyt dużo słyszałem o oszustwach, kadzieżach, wszędobylskim cwaniactwie. Poza tym po takiej nocy w autobusie człowiek jest zły, zmęczony, odrętwiały i na nowo podziębiony, bo okna były całkowicie nieszczelne, poza tym mieliśmy pierwsze miejsca przy panach "sterownikach", którzy potrafili w otwartych drzwiach z wystawioną głową jechać kilkanaście kilometrów wypatrując ewentualnych pasażerów. Po stronie nepalskiej dostaliśmy kontakt do Pana o ciekawym nazwisku - coś jakby Bilbo, Bulba, Balbi. W końcu odnajdujemy, zaprasza nas do swego biura, daję mu kartkę i od razu widzę, że pan nie za bardzo wie co z nami zrobić. Jeden z kolegów Pana B. przynosi nam małą herbatę z mlekiem - bierzemy, bo strasznie chce nam się pić, choć mamy świadomość, że zaraz trzeba będzie wyciągnąć MANY. Po drodze wymieniliśmy też ostatnie rupie z nepalskich na indyjskie - przelicznik zmienia się - bo mniej więcej 1 zł to 7 rupii. Nasz pośrednik wyjaśnił, że autobus będzie rządowy i będą przystanki średnio co godzinę, odjeżdżamy o 8.00 i powinniśmy być w Varanasi ok. 16. Inny koleś pana B. prowadzi nas do autobusu - to błękitna, przerdzewiała buda, ukryta gdzieś w bocznej uliczce. Na powitanie przychodzi wysoki, wyglądający jak ostatni kretyn facet, który na początku głośno pierdzi bez choćby mrugnięcia okiem-to nasz kierowca - extrrrra k...! Potem dostajemy bilety, a panowie chcą dorobić i chcą kasę za przewiezienie plecaków wewnątrz. To my chcemy plecaki dać na dach i "NOŁ MANY!", ostatecznie mamy je z sobą pod nogami i każdy tu tak robi bez opłat. Bagaże to w ogóle inna kategoria niż w Polsce - tu możesz wnieść klatkę z kurami, wór ziemniaków, telewizor, co się zmieści to się zmieści, gdzie się da, jak nie ma miejsca, to bagaż idzie na podłogę, a pasażer na przykład siada półdupkiem między nogami innego, dzieci zabiera się na kolana. Siada się też na pokrywie skrzyni biegów przy kierowcy. Jak brakuje miejsca, tobołki wrzuca się na bagażnik na dachu, co uważam za całkiem niegłupią rzecz, pod warunkiem, że są zabezpieczone siatką, jak nasze w drodze z Kathmandu. W Nepalu widzieliśmy na dachach całe szafy, łóżka, a hitem hitów były kozy (sic!) - do dziś zachodzimy w głowę, jak też je tam umieszczono, bo już podanie chłopakowi sterczącemu z dachu plecaka kosztowało mnie pękniętą żyłkę na czole.
Nasz niesamowity pojazd osiąga na lepszych trasach prędkości rzędu 40 km/h, w miasteczkach średnia to chyba 2 km/h, a jak kierowca ma ochotę na herbatkę to zatrzymuje autobus na poboczu i siorbie spokojnie, my zaś zastanawiamy się, czy dotrzemy na miejsce za dnia. Obserwujemy więc z okna tutejsze życie, wdychamy kurz i spaliny i chrupiemy zakupione orzeszki ziemne. Inni też chrupią, ale w przeciwieństwie do nas skorupki rzucają na podłogę. Cały czas nie wychodzimy z podziwu, że wiozący nas wehikuł, wydający hałas jak w przeładowni złomu, do tej pory jedzie i się nie złamał, lub nie spłonął, a co najważniejsze nikogo nie potrącił. Jedyne drobne usterki to siedzenie, któremu odpadło od drgań oparcie, czy blacha osłaniająca silnik, która wpadła do środka, jednak niewzruszony pasażer poprawił, lekko zagiął i gra gitara - jadymy dalij!




Piękny zachód słońca przekonuje nas, że jednak nie dojedziemy ok.16, zwłaszcza, że już 18.00 i spora trasa przed nami. Na stacji w Varanasi jesteśmy ok.godz. 21.30, więc odcinek o długości 330 kilometrów pokonaliśmy w ponad 13 godzin, co daje średnią prędkość ok. 25 km/h - szał! Urrrwał jak rrakieta! Od początku mamy same rewelacyjne oferty od rikszarzy, ale ci tutaj nie poddają się tak łatwo jak nepalscy. O nieee - tutaj rikszasz ma swój honor i jak upatrzy klienta, to poświęca mu się w całości. Mówisz, że nie chcesz, ale i tak jedzie za tobą używając dobijającego dzwonka (użyłbym wielu innych słów, ale mam cenzora), nawija, podjeżdża pod nogi, olewasz go, ignorujesz, a on swoje. Są irytujący, a my mamy podłe humory i wkurzamy się na siebie wzajemnie. Mapa swoje, ulice swoje, a miejscowi swoje - jeden zaprzecza drugiemu, chaos totalny, a my krążymy w kółko i nie możemy odnaleźć Gangesu (wzdłuż rzeki jest pełno tanich guest housów). Zmęczenie i nerwy na niebezpiecznej granicy każą nam skorzystać z oferty jednego z czterech odwiedzonych hoteli ([K:] jak dotąd najdroższy nocleg). Ciepłej wody nie ma, ale jak na tutejsze klimaty, jest wypaśnie, mamy nawet tv, w którym jest znany kanał z kreskówami. Humory się poprawiają, zwłaszcza gdy widzimy jak z naszych głów ścieka szara piana. Na kolację wygłodniali zjadamy ostatnią zupkę zalewaną wrzątkiem na pół. Welcome to India!
[K:] W Indiach zaskakujące jest wszystko co już widzieliśmy i jeszcze kilka rzeczy:
- mężczyźni sikający w każdym możliwym miejscu
- ba! robiący kupę
- kobiety nie sikające nigdzie (tym sposobem ustanawiam nowy rekord 29 godzin)
- krowy sikające gdzie im się tylko podoba (nawet jeśli są to schody prowadzące do domu)
[W:] To, że krowa szcza, to nie dziwota, a że facet szcza obok krowy to już lekko mnie zainteresowało. Mają też czasem ciekawy sposób lania na kucaka. Kica sobie taki, wystawia małego i leje. Widzieliśmy też robienie kupy - żadna tam znowu rewelacja, ale ciekawostka owszem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz