sobota, 26 lutego 2011

24.02.2011 POLISH DELHI


[W:] Noc w pociągu, jak to noc w pociągu - półspanie, półczuwanie i po łbie torbami dostawanie, ale dotarliśy do stolicy kraju. Na obrzeżach miasta, przy torach jest długi szereg prowizorycznych mieszkań/szałasów, otoczonych śmieciami, panuje smród. Wysiadamy na stacji Old Delhi, gdzie nie ma informacji turystycznej, więc za 7 rupii od głowy podjeżdżamy metrem dwa przystanki do New Delhi. Acha - musimy się przyznać, że choć pogardzamy łażeniem do makdonalda, kejefsi, czy innych im podobnych w podróży, to weszliśmy na Old D. do maka by cokolwiek wrzucić do żołądków, a tam oprócz stoiska Mc, jest drugie okienko restauracji Desi Potli, gdzie za 22 rupie można kupić zestaw śniadaniowy z ryżu, dwóch ciapati, dwóch sosów i pikantnego jogurtu - to nawet taniej niż czasami z ulicy. Kawę i herbatę trzeba już kupić przy kasie Mc i kosztują więcej niż nasz zestaw - po 25 rupii za kubek, ale po raz pierwszy od długiego już czasu podano mi kawę z ekspresu i to kawę z ziaren, kawę kawową, a nie gównianą rozpuszczalną - szczęście to ogromne. Ciekawostkami w Makdonald są m.in. brak toalety, a nawet umywalki do opłukania rąk, dużo kanapek wegetariańskich, ryż, czy informacja, że w tej restauracji nie serwują wieprzowiny i wołowiny (z mięs jest only chicken). Na dworcu New Dlehi, w długiej kolejce spotykamy trójkę bardzo sympatycznych Rodaków, którzy są jeszcze na etapie pierwszego szoku, ponieważ przylecieli wczoraj i po spędzonej nocy w stolicy, ruszają dalej. ([K:] Pozdrawiamy serdecznie! Dajcie znak jak Wasza podróż.). Na klatę przyjmujemy pierwszą delijską nerwówkę, bo po kolejce do informacji i drugiej do okienka rezerwacyjnego, okazało się, że choć mamy numer paszportu B., na którą czekamy, to nie mamy go fizycznie w rękach i bilety nie mogą zostać wystawione. Na wprost od wyjścia ze stacji New Delhi jest zatłoczona, pełna turystów ulica, gdzie szukamy taniego noclegu. Karola siedzi z plecakami, a ja udaję się na rekonesans. Większośc hoteli jest pełna, w innych słyszę ceny 700, 1000, a nawet 1200 za noc. Dwie miejscówki spełniają jako tako nasze wymogi, ale syf jest okrutny, prysznice lub spłuczki nie działają, grzyb i wilgoć. Po obejrzeniu ok. 20 miejsc (nowy rekord po nepalskim Bhaktapur) decydujemy się na pokój za 330 rupii u śmiertelnie poważnego pana z przekrwionym okiem, jednak idąc tam zaczepia nas szajbnięty menel, który ma dla nas pokój za 200. Po drodze pan kolega krzyczy, śpiewa, głośno wita się ze wszystkimi i gada coś do nas niezrozumiale - jedynie "gut rum, weri gut rum" jakoś kumamy. Pokój u sympatycznej starszej pani jest rzeczywiście całkiem "gut", choć z dzieloną łazienką na zewnątrz i brudną pościelą oraz opakowaniem po prezerwatywach w śmietniku i nie za 200, a za 250. ([K:] Pokój jest położony ponad wszystkimi innymi, prowadza do niego wąskie schody - wyżej tylko drabina na dach - czuję się prawie jak księżniczka w wieży, choć jak wiadomo, ani nie księżniczka, ani nie wieża.) Bierzemy, a rozśpiewanemu miłośnikowi tanich trunków dajemy dychę bakszyszu, choć chce początkowo pięć dych. Właścicielka guest housu nosi przy sobie zagięty sztylet, więc sądzimy, że jest Sinkiem, a jej biuro to dwa łóżka, dwa krzesełka i metalowa szafa. Skrupulatnie wypełnia wszystkie papiery, numery, wizy, a nawet miejsce urodzenia "Jelehia" (Jelenia Góra). Mówi, że jak zaczynała prowadzic ten biznes, to było dużo łatwiej i przyjemniej, a teraz nic tylko papiery, dokumenty, biura i że ona tego wszystkiego nie rozumie, to już nie są jej czasy. Mówi, że Polaków przyjeżdża do niej wielu i rzeczywiście w księdze gości widać kilka rodzimych nazwisk. Na głównej ulicy trudno opędzić się od ludzi z super ofertami: kolczyki, skarpetki, bębenki, henna, hasz, trawka, hasz, trawka, hasz, hasz, hasz, pokój, riksza, hasz, latarka, hasz. Z super ofert wybieramy jedną - pierdykniemy Karoli zdobienie dłoni henną.





Gość pokazuje nam swoje katalogi z tatuażami, a ja od jakiegoś czasu jestem zainteresowany tego rodzaju pamiątką z Indii, więc zwęszył klienta i zachwala swoje prace. Z tego co widzimy na jego dłoniach i przedramionach, to daleko gościowi do artysty, ale ten tłumaczy, że był młody i nie miał sprzętu, a teraz już jest "professional". Robi K. ładny, choć bez szału wzorek na dłoni, schrzania tylko część na palcu. ([K:] Żeby jakoś "wybledzić" część palca, szoruję go czym się da przez następną godzinę - efekt marny.) By zaprezentować umiejętności, w gratisie robi mi na nadgartsku znak Oma i gdy obserwuję jego drążą dłoń, wiem już, że z pewnością to nie jest ten jedyny wybraniec, któremu dam kłuć swoje ciało. Poza tym oboje z K. mamy dużo zastrzeżeń co do sterylności i jakości jego sprzętu. Łazimy tak bez celu, zaglądamy na dworzec, by zaplanować dalszą trasę, aż gdy nastaje czas kolacji w knajpie w menu widzimy napis "sniadanie" (przez s). Pytamy co to znaczy, a facio, że to "polish breakfast". A gdy słyszy, że my jesteśmy Polisz, wita się słowami "dzień dobry, jak się masz, chcecie piwo?" - bardzo jest nam miło i dumni jesteśmy, że karta dań zaczyna się polskim słowem.


Okazuje się, że właściciel restauracji, wyglądający jak mafijny boss, przy którym chłopaki latają jak nakręceni, trzydzieści lat temu robił poważne interesy kupując z Polski kryształy i sprzedając je w Indiach, gdzie był totalny deficyt wspomnianych piękności. Teraz już Indie są pełne kryształów, ale boss mówi, że da się jeszcze robić biznes na polskich swetrach, butach i skórzanych kurtkach. ([K:] wcześniej widzimy restaurację "Tadka"). W naszej noclegowni umawiamy się z szefową na kolejne spotkanie za ok. 2 tygodnie, a ta ściska nas jak własne wnuczęta, bo wstajemy wcześnie i już się nie pożegnamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz