sobota, 26 lutego 2011

23.02.2011 PRAWIE MAHARADŻA (CHOĆ PRAWIE ROBI RÓŻNICĘ)


[W:] Rano opuściliśmy pokój, ale Baba pozwolił nam zostawić tu plecaki do wieczora. Do wizyty w pokoju z internetem zamówiłem kawę, a K.coś rewelacyjnego - Kashmiri Tea, którą przygotował Johny - polecamy spróbować. Na mailu bardzo miła informacja o wystawionych biletach lotniczych na dalszą podróż, o czym później. Chcemy jednak zaznaczyć, że pomocy w załatwianiu biletów ponownie udzieliła nam Pani Maja Forysiak z biura Eyand Travel, które gorąco polecamy, zwłaszcza jeśli chcecie odbyć podróż koleją transsyberyjską.
Więcej info tu : WWW.TRANSSIB.COM.PL
Dobre śniadanie z ulicy i żałosna próba oszukania nas na 5 rupii. Pod knajpą mamy niezły ubaw, pytając rikszarzy o cenę podrzucenia nas do Pałacu Maharadży. Pierwszy chce 100, po chwili mówi, że okej - 80! Drugi już lepiej, zaczyna mówiąc 60, po chwili okej - 50! Najlepszy był trzeci (wszyscy obok siebie, ale silniki zagłuszają i nie słyszą naszych rozmów z innymi) - chce 150, czym rozbawia nas do łez. To też dobry przykład dla Was, jak tu powstaje kwota usługi - na oko. Uda się? Nie uda? Zapomnijcie w Indiach o słowie "przyzwoitość", nie ma go w słowniku Indian w rozmowach z przyjezdnymi. Idziemy pieszo, a słoneczko dziś napieprza tak, że sił brakuje po kilometrze. Dochodzimy i miłą niespodzianką jest cena biletów - zwykły 50, studenci 25. Już sam kibelek przy wejściu wart jest tych rupii. Przed wejściem pozwalamy sobie na luksus i wypijamy na pół puszkę zimnej pepsi. Pałac, przyznać to trzeba, konkret, ale dla zwiedzających udostępniono tylko niewielką część, bo wciąż mieszka tu Maharadża, wnuk innego Maharadży, a inną część stanowi luksusowy hotel, którego ceny bardzo nas zastanawiają.
Dla mnie najlepsza była końcówka, bo przy wyjściu trafiliśmy do garażu szefa, a tam prawdziwe cuda, dzieła sztuki, rzeczy niewyobrażalnie piękne - ogromne rolls-royce'y, buick, cadillac - pięknie zachowane stare cudeńka. Zdjęć nie mamy, bo fury były za szybą, w którą świeciło słońce. Wracamy w żarze i zbywamy kilku rikszarzy. Po kilkuset metrach podjeżdża dżip cabrio marki Mahindra, a w nim dwaj panowie umundurowani jak wojskowi. Gadka szmatka, dokąd jedziecie etc. i proponują nam podwózkę.
O ja cieeeee! Jedziemy dżipem Maharadży z jego ziomalami! Panowie bardzo sympatyczni, zwłaszcza ten co nie kieruje. Mówi, że Maharadża i jego żona są super, a oni są pracownikami tego wypasionego hotelu. Uczy nas nawet liczyć do dziesięciu, a także słów mąż i żona. Pokazujemy na mapie, że chcemy wysiąść gdzieś po drodze do clock tower, a oni na to "ok" i dowożą pod samą bramę. Chcieli nas nawet podwieźć do guest housu, a na koniec gadatliwy kolega chciał nam jeszcze dać swój numer komórki, byśmy dzwonili w każdej sprawie będąc w Indiach - a on nam z przyjemnością pomoże. Kłaniamy im się w pas chyba po trzy razy, dziękując w duchu, że odczarowali nam dzisiejszy obraz chamowatych, chciwych Indian. Przygoda to nie lada, a gęby cieszą się nam jeszcze godzinę.






Po tej przejażdzce, czujemy się prawie jak Państwo Maharadżowie - fajnie musiało wyglądać, jak wysiadaliśmy pod starym rynkiem z "prywatnego" dżipa z kierowcą wśród dziesiątek riksz. Prawie Maharadżowie zasługują chyba na świeży sok z mango z lodem? - słodycz, miodek, cudna rzecz! Na targowisku znajdujemy patelenki do ciapati i, kurde, okazują się dość ciężkie, bo to kawał stali, zwłaszcza, że interesuje mnie ten większy model. Taki zakup zostawiamy na później. Godzina łażenia po straganach i kolejny luksus dnia - K. sok z marchewki, a ja w końcu odważam się na trzcinę cukrową. Karola wyczytała gdzieś, że sok trzcinowy to jak ampułka z amebą i dla europejczyka skończyć się może tygodniem na kiblu, jeśli nie szpitalem. Raz się żyje, choć perspektywa trzynastogodzinnej jazdy pociągiem z ciężką sraczką jakoś nie zachęca.
Soczek przepyszny i wcale nie tak słodki jak sądziliśmy - orzeźwiający i stawiający na nogi - polecamy, choć chyba lepiej jeśli wypowiemy się na ten temat jutro. Z braku laku idziemy pod fort, by z góry popatrzeć na miasto przy zachodzie słońca. Widoki piękne, ale Stefan dziś się nie pojawił, byli za to jego kumple. W Baba Guest House wypijamy znowu kawę i Kasmhiri Tea Johny'ego, który dosiada się do nas i gadamy chwilę. Wychodzi też z nami na ulicę i gada z rikszarzami, więc jedziemy na dworzec za 50 rupii (późna pora = wyższa cena). Acha - w hotelu mają księgę wpisów od gości i znaleźliśmy tam notatkę Asi z Polski sprzed dwóch miesięcy. Też się wpisaliśmy i zdecydowanie polecamy Wam to miejsce w Jodhpur.



Johny prosił, byśmy nie wpisywali kwoty, jaką zapłaciliśmy za pokój, ale pamiętajcie, że da się dogadać na dwie stówki za całkiem dobry pokój, co prawda bez słońca, ale czysty, z dużym łóżkiem, fajnym kibelkiem i ciepłą wodą z bojlera (niestety nie leci ona z prysznica, a z umieszczonego pod nim kranu, więc kąpiel wymaga małej gimnastyki).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz