niedziela, 20 lutego 2011

14.02.2011 ORCHHA

[K:] Orchha została założona w 1531 r., i oznacza "ukryte miejsce". Dawniej była stolicą dynastii Bundelów, dziś jest jednym z najlepszych zabytków epoki Mongołów (informacje z przewodnika).
[W:] Śniadanie z ulicy rewalacyjne - kotleciki z puree ziemniaczanego podziabane z cebulą, szczypiorkiem i papryczką podsmażone na oleju, na to ze trzy sosy, w tym jeden słodki, ale całość świetnie się komponuje. K. nie je, bo choruje, ja najadam się za 20 rupii i jeszcze częstuję wychudzonego psa, a ponieważ jakoś mu nie smakuje, psią porcję zjada krowa, która ma wielkę ochotę na całą moją miskę. Dziś poszliśmy do pałacu królewskiego, gdzie musieliśmy wykupić drogie (250 rupii jeden) bilety, które jednak upoważniają do wejścia wszędzie na terenie miasteczka. Pałac robi wrażenie, zwłaszcza gdy się zabłądzi w wąskich korytarzach i człowiek nie potrafi wrócić do punktu, z którego zaczął.



Potem jeszcze kilka miejsc, ale już bez szału i fascynacji, które towarzyszyły nam wczoraj. Co do jedzenia, bo nie napisaliśmy wczoraj, spróbowaliśmy nowości zwanej Raita, będącej odpowiednikiem naszego chłodnika - jogurt, warzywa, przyprawy - dobra rzecz. Aby uniknąć nieporozumień językowych, panowie w restauracji "recommended by lonely planet" podają kartkę i długopis, by zapisać tam swój wybór - my dodatkowo zapisujemy ceny. Karola chciała herbatkę miętową, więc napisałem wielkie "mint tea", a dostała milk tea z brązowym kożuchem na wierzchu. Dziś ta sama knajpa i znowu mint tea, co wyraźnie zaznaczyłem chłopakowi przyjmującemu zamówienie, który nawet potwierdził "jes ser, minti ti", dostaliśmy więc czarną herbatę. A thali, które jadłem ponownie było dziś nieco inne, ale panowie dołożyli nam gratis jeszcze trzy ciapati i trzy sosy. W ogóle to jeśli będziecie podróżować po Nepalu, zamawiajcie Dhal Bhat, a w Indiach jego odpowiednik - Thali - składają się z ryżu, warzyw, chlebków ciapati i różnych dodatków, czasem ser, czasem trawy a'la szpinak, a mi najbardziej podeszły grochy, fasole, czyli po tutejszemu "dal". Jest to tanie, bardzo smaczne i sycące jedzenie, a często zdarzało się, że gdy skończył się jakiś dodatek, dokładano nam go po prostu, pytając czy czegoś jeszcze potrzebujemy - wszystko wliczone w cenę. W tanich knajpach turyści są atrakcją i panowie (nigdy jeszcze nie obsługiwała nas kobieta, oprócz oczywiście Mamy, ale to inna kategoria knajpy) doglądają i za wszelką cenę starają się dogodzić gościom z daleka, pytając czy smakuje. Żarcie jest naprawdę tak pyszne, że nie trzeba kłamać i z pełnym brzuchem można pochwalić szefa. Szczególnie cieszyć się będą, gdy wrócicie na obiad kolejnego dnia. W takich knajpach dostaniecie też metalowy dzbanek wody i kubki, które są często nie do końca czyste, a woda to po prostu kranówka, którą tu pije się na codzień, jeśli więc pojawią się najmniejsze symptomy zatrucia (a prędzej, czy później pojawią się), odpuśćcie sobie i pijcie wodę butelkowaną, jest wszędzie i jest tania, nam kranówa o dziwo się przyjęła i jest ok. Ale wracając do Orchhy - zwiedziliśmy też cenotafy, do których wczoraj nas nie wpuszczono z powodu braku biletów - te są częściowo odrestaurowane i w dużo lepszym stanie, ale te wczorajsze mają dużo lepszy klimat i możecie do nich wejść za darmo, najlepiej idąc brzegiem rzeki (uwaga na gówniane miny, których po drodze są tysiące - i to nie krowie, a ludzkie). Chcieliśmy też zarezerwować bilety kolejowe, ale najpierw nie było internetu, potem było zamknięte, potem znów brak łączności, więc ostatecznie biletów nie mamy i będziemy jutro kombinować. Najlepszy ubaw dnia zawdzięczamy krowie, która na straganie postanowiła uszczknąć trochę czerwonej farby, służącej do malowania tikki na czole. Krówka ślicznotka wyglądała jakby użyła szminki, po czym odstawiona jak laseczka weszła po schodach do świątyni - a co!


Dopiero potem dotarło do nas, że przecież dziś walentynki i pewnie zalotna krowa wyskoczyła poderwać jakiegoś byczka. Widzieliśmy też kozę, która zlazła z dachu ssuwając się po pionowej ścianie niczym małpa, albo jakiś freerunner - wciąż nie możemy wyjść z podziwu - zdjęcia niestety nie mamy. Zaproszono nas również na show wokalno-taneczny, ale ostatecznie poszliśmy posiedzieć na tarasie cenotafu z widokiem na rzekę. Kolacja w znanej już knajpie (mają najlepsze ceny) i tym razem dostajemy herbaty zgodnie z zamówieniem - moja black to black, a Karoli imbirowo-cytrynowa, rzeczywiście pachnie i smakuje jak powinna. Do chłopaka z knajpy przyszedł pan i uczył go podstawowych zwrotów po hiszpańsku - okazało się, że młody ma zeszyt z zapiskami w chyba dwudziestu różnych językach, w tym również po polsku. I na koniec jeszcze jeden polski akcent: w jednej ze świątyń wszedłem dziś na małą wieżyczkę krętymi i trochę niepokojącymi schodami. Wśród wielu napisów na ścianach odnalazłem przyklejone serduszko "Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy" - pozdrawiamy Pana Jurka Owsiaka i tego, kto te serduszko nakleił i jednocześnie dzięki, że to naklejka, a nie wyryty napis w stylu "byłem tu, Zdzichu".
[K:] Z sytuacji zadziwiających: Dziś poproszono nas o zapozowanie do zdjęcia - pierwsze zrobione nam zdjęcie w Indiach!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz