środa, 26 stycznia 2011

25.01.2011 BHAKTAPUR

[W:] Opuszczamy nasz wypasiony pokój z nieukrywanym zadowoleniem. Odnajdujemy klimatyczny autobus i ruszamy do Bhaktapur co chwilę zgarniając z ulicy kolejnego pasażera. Autobus, na oko, jest ostatnim w naszym życiu, w rzeczywistości ma jednak hamulce, kierunkowskazy i obowiązkowo klakson, wszystko cacy. Po przyjeździe widzimy bramę miasta i musimy wykupić nieco drogie przepustki - 1100 rupii na głowę.
[K:] Bhaktapur to miasteczko w Dolinie Kathmandu, oddalone od stolicy ok. 20 km. Właściwie w całości stare miasto jest wpisane na listę UNESCO. Piękne, pełne tradycyjnej architektury, stare budynki z bogatymi zdobieniami, a w nich normalne życie
[W:] Miejsce przepiękne, ciasne ceglane uliczki i stare zabudowania z pięknymi zdobieniami, co chwilę jakby mały ryneczek z kaplicami. Szukamy noclegowni i od początku widzimy, że Bhaktapur ma swój własny cennik. Pierwszy pokój proponują nam za 1000 rupii i nie mają netu. Drugi za 500, ale zimno i bez netu. Ustalamy 3 czynniki wyboru. Najważniejszy: słońce - pokój ma być jasny i słoneczny bez śladu grzyba na ścianach. Drugi: własna łazienka. Trzeci: bezprzewodowy net. Po raz pierwszy od wyjazdu jesteśmy tak uparci i oglądamy kolejne guest housy.
[K:] Jestem zaskoczona wiedzą miejscowych "lansików". Podchodzi do mnie taki jeden z ręką w różowym gipsie i pyta czy jestem Francuzką. No nie da sie ukryć - nie jestem, to ciągnie dalej i pyta skąd pochodzę. Po polsku umie powiedzieć ''tak", "nie" mu trochę nie wychodzi, bo mówi "niet", ale wie, że w Polsce jest Warszawa i góry Tatry. Ku mojemu dalszemu zdziwieniu wymienia naszych prezydentów Kwaśniewskiego i Kaczyńskiego. No jestem w szoku. Potem mu mówię, że nie znam angielskiego i czekam na męża - poszedł sobie i już nic nie chciał.
[W:] W pewnym momencie zostawiam K. na słonecznym ryneczku i udaję się na rekonesans. W końcu mamy już coś przyzwoitego za 500, ale nadal marudzimy. Podchodzi sepleniący "lansik" i próbuje zagadać, a ja jestem zmęczony, wkurzony i niemiły dla kolegi, ale ten wspomina coś o pokoju, więc z grubej rury wypalamy, że chcemy słoneczny pokój z łazienką i internetem za nie więcej niż 350, a ten, o dziwo, mówi ok. Znów zostawiam K. z tobołami i idę z ziomkiem do hotelu, przy okazji wypytując go o kulinarne zwyczaje. ("Przewodnik" podaje swój codzienny jadłospis, który jest zapewne schematem dotyczącym większości Nepalczyków - podobnie jadła rodzina w Pokharze: rano herbata z mlekiem, ok 10. dal bath, obiad i kolacja ryż z dodatkami - choć nasz kolego mówi, że jemu sam ryż wystarcza. W ciągu dnia wiele osób pije herbatę z mlekiem, która jest tu najpopularniejszym napojem). W hotelu jestem bardzo wybredny (obejrzałem dziś chyba 12), jednak pokój jest wypełniony słońcem i podoba mi się. Łazienka jest wspólna na korytarzu i urwana słuchawka od prysznica - szefu mówi, że naprawi, a w ogóle to da nam klucz od innego prysznica i będzie nasz "private". Nie ma (prawie) grzyba ani zapaszków, ale nie ma też netu. Szefu schodzi do 300 - to najtańsza opcja w tym mieście jak dotąd! Marudzę, marudzę, wszystko dokładnie sprawdzam, okna (szpary wyjątkowo małe, zaledwie 5mm - norma w Nepalu), gniazdko połamane, ale tu pojawia się argument, który mnie rozkłada. Szefu może i nie ma bezprzewodowego netu, ale przecież może nam do pokoju pociągnąć kabel. Pokazuję K. zdjęcia pokoju i przyjmujemy propozycję. Po ostatnich doświadczeniach z katmandupowatego chlewu stwierdzamy, że pokój jest CUDNY, ciepły, słoneczny, suchy i nawet para z pyska nie leci. Szefunio rzeczywiście po chwili przychodzi z kablem, wbija gwózdek i okazuje się, że mamy najszybszy jak dotąd net ze stuprocentowym zasięgiem i działa nawet wtedy, gdy zabraknie prądu, bo mają tu jakąś baterię i dopóki nie padnie, dostęp do sieci jest. A to wszystko za 300 rupii-raj!

"z wydarzeń magicznych [K:] ": znaleźć się w "pięknym" pokoju i zjeść żelka z paczki wożonej miesiąc w plecaku - BEZCENNE! [W:] przyznaję!

[W:] Wychodzimy pozwiedzać okolicę i obserwujemy długą kolejkę ludzi do wielkiego namiotu, w którym mnóstwo ludzi siedząc na ziemi spożywa wspólnie posiłek - wydaje się, że jedzą dal bhat. Jest najwyraźniej jakaś większa uroczystość, bo towarzystwo wystrojone, a przed wejściem do namiotu na czoło otrzymują pomarańczową tikkę. W poszukiwaniu jedzenia zwiedzamy większą część miasteczka znajdując, ku ogromnej radości K., frytki, ale idziemy dalej. Nie ma tu szczególnie dużo jadłodajni, a restauracje odstraszają nas cenami. W końcu przechodząc koło małej drewnianej budy zerkamy na placuszki i pytamy sympatyczną panią o tani posiłek. Decydujemy się na Chowmein (makaron z warzywami) i mąż pani gotującej zaprasza nas do stołu. "Restauracja" to drewniana kuchnia na może trzech metrach kwadratowych, gospodyni kucharzy na małym palenisku, na ziemi leżą przeróżne produkty, a przy naszym stoliku siedzi mąż, który mówi po angielsku i jest bardzo zajęty gierką w telefonie oraz syn państwa, który dostaje do pokrojenia cebulę. Nad nami jedna energooszczędna żarówka zasilana akumulatorem. Tak odjechana miejscówka, ze aż trudno nam uwierzyć. Zjadamy makaron ze smakiem i chcemy podziękować, ale proponują herbatę. Ok, siadamy i zaczynamy luźniejszą już pogadankę z mężem. Pytamy o święto, które niedawno widzieliśmy pod namiotem, ale nasze wzajemne inglisz nie pozwalają się dogadać i słuchamy w zamian opowieści o przeróżnych festiwalach nepalskich. Małżeństwo wyjaśnia nam także ostatecznie co znaczy słowo masala. Dobrze z K. podejrzewaliśmy, że to termin oznaczający po prostu mix, mieszankę i może odnosić się do bardzo wielu rzeczy. Pani przynosi trzy przyprawy i mówi, że to podstawowe składniki jej masali oraz że mają tu festiwale masali, gdzie każdy może zaprezentować własne wariacje kulinarne. W międzyczasie proponują nam placek z jajek i papki ryżowej - fajna rzecz, trochę jak omlet (mówią że to nepalska pizza). Ubaw mamy, gdy szefunio, jako kulinarną ciekawostkę, przynosi nam świeży groszek zielony. Czas mija nam bardzo przyjemnie i zaczynamy naprawdę lubić tę rodzinkę. ([K:] Do tego dają nam posmakować czarnaj soli na kawałki rzepy. Pyszne, choć nie wyszukanie jedzenie. Przychodzi też chłopak, który zostaje nam przedstawiony jako syn. Dostaje dal bath. Wielką michę ryżu polaną mięsnym sosem, dokładają mu jeszcze kawałki rzepy i miseczkę z warzywami curry. Chłopak podwija rękaw do łokcia i zaczyna jeść. Je całą łapą, którą później dokładnie wylizuje.) Szef proponuje nam szklaneczkę własnego rakszi, jest lepsze niż to z Katmandu i ma żółty kolor.([K:] Mówi, że robiona jest z ryżu, a w kuchni przechowywana jest w 2 litrowej butli po coli). Szybko też wchodzi w krew i robi się weselej. Bierzemy więc po szklaneczce, a do naszego stołu dosiada się nawalony chłopak i też sączy szklaneczkę, częstując nas papierosami i mówiąc, że Polska to wspaniały kraj, choć sam przyznaje, że nie wie gdzie to jest. Bardzo chciałby móc podróżować, tak jak my, ale jest bardzo biedny. Płacimy i żegnamy się z wesołą rodzinką, a na ulicach panuje czerń. Gdzieniegdzie w oknach pali się świeca, a na ulicach ludzie z małymi latarkami. Doskonale widać gwiazdy na niebie, klimat niesamowity, trochę jak byśmy cofnęli się do czasów średniowiecza. Po pierwszym dniu oboje stwierdzamy, że Bhaktapur jest cool, a podróżować warto dla takich chwil jak dzisiejsza kolacja z nepalską rodziną.

[K:] Wieczorem klimat jak w filmie! Wąskie uliczki, zupełna cimność, co chwilę świątynia, kapliczka z muzykującymi, albo czytającymi pisma mężczyznami. Tu jest naprawdę magicznie.

Porada Wujka W : muszę wtrącić coś a propos angielskiego, bo usłyszeliśmy pochwały np. od szwagra, jak to sobie świetnie radzimy z angielskim. Nic bardziej mylnego. Rozmowy tutaj wyglądają tak, że ja, przekroczywszy barierę wstydu, nawijam w dziwnej odmianie polanglo, praktycznie nie używając odmian i czasów, a moi rozmówcy mają własną odmianę polingleze i w ten sposób, często pomagając sobie gestykulacją, komunikujemy się na wielu szczeblach. A zatem do wszystkich chcących wyruszyć, a mających kompleksy związane z językiem: ludziska kochane, podstawowy angielski w zupełności wystarcza, kilka gestów, wyobraźnia, czasem pomaga zasłyszane słówko po niemiecku czy francusku. Najważniejsze to nie wstydzić się, czasami w kilka chwil przechodziliśmy do rozmów na bardzo poważne tematy i odbywało się to naturalnie. Jak jest chęć rozmowy to i sposób się znajdzie.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz