czwartek, 13 stycznia 2011

12.01.2011 BANANY W HIMALAJACH

[W.] Od rana postanawiamy oszczędzać, więc wychodzimy bez choćby łyka kawy. Mijamy "Pumpernickel Bakery" a w niej przeróżne bułeczki. Szybka kalkulacja i wychodzi, że za 80 rupii najemy się do syta i dostaniemy mega dawkę kalorii, które przydadzą się przy wchodzeniu na pagórek, gdzie zamierzamy strzelić parę fotek Annapurny. Bułeczka cynamonowa dobra rzecz, a pączek z bitą śmietaną to już lekkie przegięcie, ale wsuwamy całość i przez kolejne dwie godziny odbija się nam przypalonym olejem. Po drodze kupujemy jeszcze bochenek chleba, by był na tanie śniadania - K.twierdzi," na takim chlebku to ze dwa-trzy dni pojedziemy". Idziemy główną ulicą, przyglądając się życiu mieszkańców. Mijamy zakład, w którym produkują kamienne płytki (takimi jest tu wyłożóna więszkość domów), jakiś bambusowy tartak, sklepiki, handlarzy z owocami i orzechami, panie noszące wielkie baniaki z wodą, przedszkole, psy i krowy wylegujące się na słońcu. (Krowy nie są tutaj uwiązane, tylko chodzą sobie wolno jak psy i sprawiają wrażenie, że tak jak psy znają swoje miejsce, więc jak sobie wyskoczą na ploteczki, wrócą do właściciela. Często chodzą po ruchliwej ulicy, ale, sądząc po reakcjach ludzi, wszystko jest w porządku). Wchodzimy w boczną uliczkę, by chlipnąć kawy, znajdujemy małą knajpkę i pytamy o koszt. Pani jest pytaniem mocno zdezorientowana, ale krzyczy coś do faceta w głębi budynku i w końcu odpowiada, że 25 R za filiżankę. Ok, bierzemy, ale Pani nadal jest jakaś "rozbita". Okazało się, że nie ma kawy (tu pija się raczej herbatę z mlekiem), ale jak w chińskim hutongu, tak i tu, rach ciach-sąsiad odpala kawkę i po chwili mamy filiżanki przesłodzonej w cholerę (choć o cukrze nie było mowy) rozpuszczalnej pseudokawy (naturalną ziarnistą trudno tu znaleźć, jest głównie dla turystów i droga - dziś widziałem piękne ziarna w ekspresie w tej piekarence gdzie kupiliśmy śniadanie, ale po tylu porannych  gadkach o oszczędzaniu, nie miałem odwagi zaproponować K. takich wypasów). Jest jednak miło, siedzimy na zimnym ganku, choć Pani proponowała stolik, wokół biegają dzieciaki, często powtarzając "heloł". Trochę się wygłupiamy i robimy kilka zdjęć, do których pozuje nam ojciec z dziećmi. ([K:] Dla niego aparat też jest atrakcją - najpierw pozuje ze starsza córką, później przychodzi do nas z maleńkim dzieckiem i domaga się "pikczers". Jesteśmy przy tym atrakcją dla połowy mieszkańców ulicy.) Płacimy za kawę i kupujemy jeszcze pół kilo manadarynek za 25 R, wychodzi pięć owoców. Pagórek okazuje się solidną górką i momentami mamy dość, ale nakręcają nas widoki prawdziwego życia Nepalczyków. Im wyżej wchodzimy, tym bardziej życie tu wydaje się spokojniejsze, wielu ludzi po prostu siedzi przed domami na słońcu, jedni przebierają banany, inni suszone kolby kukurydzy, jeszcze inni śpią, dzieciaki grają w piłkę i czasem już z daleka krzyczą "Namaste, namaste, hallo". Potem okazuje, że (najwyraźniej nauczeni przez przyjeżdżących turystów) chcą od nas słodycze, a zdarzało się że i pieniądze. ([K:] Dzieci jak widza aparat proszą o zrobienie zdjęcia, potem obowiązkowo trzeba takie zdjęcie pokazać, i czasem to wystarczy, czasem dziecko chce zapłaty.)Widzimy też kobiety noszące na plecach wielkie kosze, przytwierdzone szerokim pasem wokół brzucha i taśmą/sznurem opartym na czole. Zazwyczaj noszą rośliny dla zwierząt i drewno na opał. ([K:] Ludzie tu są bardzo przyjaźni, sami zaczepiają. Pytają skąd jesteś, dokąd idziesz, wskazują drogę, pytają jak się masz.)Trasa prowadzi na szczyt, z którego rozpoczyna się loty paralotniami, więc co chwilę mija nas wypełniony po brzegi bus. Trud podchodzenia wynagradzają nam mandarynki, które jemy w miejscu z pięknym i czystym widokiem na hardkorowe szczyty, pod nami zaś rzeka w kolorze turkusu, którego aparat nie może uchwycić. Obchodzimy górę dookoła i ostatecznie schodzimy przy Lake Side.















([K:] Widoki są niesamowite. A już najbardziej egzotycznym widokiem dla nas są banany rosnące w ogródku. Nie są to wielkie bananowce - malutkie banany są potem sprzedawane na ulicy.) Po drodze jeszcze spotykamy Sagura, który mieszka tu z całą rodziną i po krótkiej rozmowie szeptem (bo z tyłu żona czai co jest grane) informuje, że ma świetne palenie, oczywiście dla nas "special price", zwłaszcza, że Polska to bjutiful kantry. Nie mamy kasy, więc Sagur mówi, że jak jutro o tej porze tu wstąpimy, to możemy w ustronnym miejscu zajarać, a potem sprzeda nam w super cenie najlepsze na świecie palenie. ([K:] W. rozmawia z nowym kolegą, a w tle tej całej sceny, jakaś babcia wynosi ususzonego szczura - pewnie gdzieś się zabłąkał, padł i się ususzył - strasznie się przy tym ciesząc!) W ramach oszczędności, na obiad kupujemy 5 samos (samosów? - jedna sztuka to samosa, wieć chyba samos) i 4 banany - wychodzi 70 rupii, po czym ja padam i zasypiam na jakąś godzinę. Potem kafejka internetowa, gdzie w końcu udaje się wkleić jakieś zdjęcia, krótkie zwiedzanie okolicy oraz szukanie dodatków do chleba na jutrzejsze śniadanie. Serki topione bardzo drogie i chyba tylko pod turystów tu sprowadzane, sardynki w znośnej cenie, ale jak się otworzy to trzeba zjeść do końca, więc decydujemy się na zakup dżemu, wychodzi najtaniej. 
A na kolację zestaw znany z obiadu -samosy i banany plus na próbę po jednym placuszku warzywnym - nazwy nie pamiętamy. Przed hotelem próbuję złapać choćby kreskę zasięgu naszego ekstra Wi-Fi internetu, przy okazji poznaję Koreańczyka, któy przyjechał z Indii i daje mi kilka rad. Albo kolega jest takim urodzonym optymistą, albo po drodze zrobił zakupy np. u Sagura, bo śmieje do łez opowiadając ile to razy oszukali ich na forsę w Indiach. Rozmawiamy, a on kusi mnie co chwilę pociąganym papieroskiem, w końcu pyta mnie o urlop, odpowiadam że rzuciłem pracę - "Me too, man!" - hahahahahahaha - no i jesteśmy kamraty na bezrobociu. K. zasypia wcześnie, [K:] Śpię tu jak dziecko, potrafię zasnąć o 21/22 i obudzić się o 7/8 ! Nie pamiętam kiedy tak się wysypiałam (chyba tylko u babci Felci)., ja dołączam godzinę później. Będę śnił o piwie za 2,7 zł i to ze zwrotną butelką....mrrrrrrrrrr...
 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz