niedziela, 16 stycznia 2011

16.01.2011 ELECTRONIC HEATING CUP, MADE IN CHINA

[K:] W. wpadł ostatnio na bardzo dobry pomysł (naprawdę!!!) - musimy kupić grzałkę - to rozwiąże problem tańszego jedzenia. Nie jest to kwestia zupek chińskich (choć i tych pewnie spróbujemy), ale choćby kawy, czy herbaty, za którą musimy płacić za każdym razem. Postanowiliśmy więc - idziemy szukac grzałki! Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do zakładu foto, wydrukować zdjęcia dla Rama, i opuściliśmy "turystyczne getto". Zaczęło popadywać - padało też wieczorem i w nocy, mhy... niedobrze, ale co nam taki deszczyk zrobi. Grzałki nie znaleźliśmy, za to w jednym sklepiku zaproponowano nam coś jakby aluminiowy kubek z podłączeniem do prądu... całkiem fajna rzecz. Pooglądaliśmy i poszliśmy dalej. Zaczęło padać mocniej. Znaleźliśmy kolejny sklepik z urządzeniami gospodarstwa domowego. Tu zaproponowano nam identyczny czajniczek o 100 R droższy. Najśmieszniejsze było to, że na pudełku była napisana cena, dokładnie taka jaką przedstawiła nam sprzedawczyni ze sklepu chwilę wcześniej. W. oczywiście nie omieszkał głośno zwrócić na to uwagę - sprzedawca wymijająco odpowiedział, że to nr serii, później, że to nr telefonu. Taaaaa....
Zaczęło już lać, błyskać i strzelać piorunami, szybko więc znaleźliśmy małą "knajpkę", a w niej herbatę z mlekiem. Pyszszszszszna. Lało jeszcze mocniej, padał nawet grad, siedzieliśmy więc dalej, wypijając kolejną herbatę, i patrząc na pokharską ulicę w deszczu. Tak podpatrzyliśmy, że przyrządza się tu coś dobrego, więc nie wypadało nie spróbować. No coś pieknego! Warzywa curry, ostro-kwaśny sos i (tak nam się wydaje) chlebki tandoori. Pytaliśmy właściciela o nazwę - powiedział, ale nie byliśmy w stanie powtórzyć.
Przestało lać, zaczęło padać, pożegnaliśmy się więc i postanowiliśmy wrócic po "grzałkę". Zakupiliśmy, po drodze dokupując czosnek i lemonkę do herbaty. Niestety moje zatoki nie dają za wygraną, więc mój opiekuńczy narzeczony, postanowił mnie wyleczyć, właśnie herbatą z cytryną i kanapkami z czosnkiem. Dokupiliśmy jakieś lekarstwo w aptece (wcześniej zakupiliśmy już aspirynę), oraz produkty pierwszej potrzeby: wodę, chleb, piwo, papier toaletowy i cztery jajka! Przemoknięci wróciliśmy do hostelu i W. szykuje ucztę. Kanapka z jajkiem i czosnkiem i herbata z cytryną! Oczywiście jako człowiek kreatywny, myśli nad nowymi zastosowaniami czajniczka, przecież nie będzie problemem ugotowanie zupy, czy zrobienie jajecznicy! Czekam z niecierpliwością....
[K:] Z obserwacji nepalskiego życia:
- każdy szanujący się młody mężczyzna musi mieć motor; [W:] jak wspominałem wcześniej masyzn jest tu mnóstwo, przeróżnych marek i roczników. Są ciekawostki jak "hero honda",czy Bajaj, jest też pełno skuterów, ale to co przykuło mój wzrok, to kilka egzemplarzy Royal Enfield'ów 500. Mają tłumiki jak nasze cudne polskie Junaki i brzmią równie apetycznie, klasyczny wygląd przyciągnie każde oko.
- często też odwiedza się tu fryzjera ("zakładów fryzjerskich" jest tu mnóstwo, dla mężczyzn, kobiety korzystają zapewne z zakładów piękności, które też są popularne. poza tym nie spotkałam tu kobiety z krótkimi włosami, a chłopaki i podciąć wąsa muszą i brodę ogolić)
- nie ma fast foodów, ale wszędzie dostępne są chipsy, chrupki (wszędzie można dostać Laysy)
- hitem są też duże plastikowe torby z Kubusiem Puchatkiem
- wszystkie śmieci lądują na ulicy, w parkach, w górach - wszędzie; znalezienie kosza na odpadki nie jest zresztą wcale latwe; śmieci zjadają krowy (odpadki organiczne, ale też np. tektura jest przysmakiem), czasem się je pali, a jak przyjdzie ulewa (taka jak dziś) spływają do rzeki z ulicy rynsztokami, potem kanałami itd.
- w Nepalu (jak już się pewnie zorientowaliście) jest problem z prądem, coś co dla nas jest tak oczywiste, tu oczywiste nie jest; prąd jest albo go nie ma i to jest normalne -w sumie przyzwyczailiśmy się do tego i tak: ładujemy wszystko co się da w nocy jest duże prawdopodobiństwo, że prąd będzie; oddaliśmy rzeczy do prania - kiedy będą uprane? prawdopodobnie prąd będzie po 15.00, to proszę przyjść ok. 19.00; nasza "mama", trochę nas oszukała, bo jak nie ma prądu, nie ma też netu, (właściwie każdy hostel, bar, restauracja ma tu swój własny agregat, ale wtedy prąd jest pobierany w wersji minimum - świecą tylko najpotrzebniejsze żarówki - właściciele Pushpy gdzie mieszkamy, uznali, że łazienka z toaletą takiej mieć nie musi, więc jest ciemno; nie ma też prądu w gniazdkach, oczywiście netu też ); wczoraj wracając "z miasta", zorientowaliśmy się, że coś tak jasno, więc pewnie prądu jeszcze nie wyłączyli, nam za to włączył się dodatkowy napęd - szybko do hotelu - będzie można się przy świetle wykąpać, sprawdzić maila (do naszego taniego pokoju sieć nie dochodzi - musimy wychodzić na zewnątrz), może uda się nawet dodać do bloga jakieś zdjęcie! (choć ostatnie nasze próby nie kończą się powodzeniem - po 20 min ładowania jednego zdjęcia sygnał okazuje się za słaby i nic się nie dodaje)
- nie funkcjonują przystanki autobusowe, czy rozkłady jazdy autobusów jeżdżących po mieście; nie wiadomo skąd mieszkańcy wiedzą gdzie trzeba stanąć, żeby się autobus zatrzymał, ale się zatrzymuje; na "przystankach" najczęściej z autobusu wychyla się jakiś młodzieniec i krzyczy nazwę miejsca (dzielnicy) do której autobus się udaje - zainteresowani wsiadają i już
- info dla Maćka (od Szwagrzycy): w Nepalu są pojazdy WARIpodobne! wożą wszystko i wszędzie. [W:] Są naprawdę czadowe i mają całkiem niezłą moc! Przywieźć Ci?!
- niestety w Nepalu widujemy pracujące dzieci, najczęściej pomagają rodzicom w prowadzeniu interesu
- typowa ulica w Pokharze (w Kathmandu podobnie) skłąda się z domów (wysokie budynki - jeden przy drugim, na najwyższym piętrze zazwyczaj mieści się taras, a tam baterie słoneczne i baniaki na wodę), gdzie na górze się mieszka, a na dole prowadzi interes; interes taki na noc jest zamykany roletą, w dzień roleta jest podnoszona, nie ma tu witryn wystawowych i takich tam, z ulicy można wejść bezpośrednio do sklepu; są sklepy spożywcze (woda, słodycze, chipsy), rzeźnie, piekarnie (rzadko), warzywiaki to najczęściej wózki jeżdżące po ulicach (np. jeśli pan sprzedaje rzepę, to jeździ i krzyczy "rzepa! rzepa!", i wtedy wszyscy wiedzą, że rzepa przyjechała), knajpki w których sprzedaje się momo, makaron, ryż i różne mniamki przygotowywane na ciepło (można się też napić herbaty z mlekiem oczywiście - "w musztardówach" ), potem mamy fryzjera (pomieszczenie z lustrami i trzema krzesłami), krawca (maszyna do szycia i mnóstwo kolorowych materiałów; ostatnio urzekła nas widok pana siedzącego na ławce bez spodni, które właśnie krawiec zszywał), stolarza, warsztat motorowy z myjnią, sklep z ziemniakami, sklep z wełną, sklep z ubraniami, sklep ze "sprzętem" (można tu kupić baniak wody, butle z gazem, miotłę, garnek, patelnię, talerz); w "lepszych" dzielnicach zdarza się serwis komputerowy, sklep z krzesłami obrotowymi, sklep sprzedający, albo wypożyczający traktorki czy "vari"
- na ulicy można spotkać "mundurowego" z bronią, ewentualnie z długą drewnianą pałką, może dlatego, że wczoraj było święto, mundurowych przybyło na naszej ulicy
- przed klubami, czy restauracjami na Lake Side (czyli dzielnicy turystycznej) stoją panowie "ochroniarze", najczęściej stoją tylko żeby stać, a powagi dodają im "mundury" - najróżniejsze i obowiązkowa czapka taka jak u nas noszą policjanci czy wojskowi
- Nepalczycy są bardzo otwartymi ludźmi; codziennie, zwłaszcza poza turystyczną dzielnicą zaczepiją nas dzieci, "hello", "namaste", "were are you from" i nie tylko; często też zgadują naszą narodowość: najczęściej jesteśmy Niemcami, w drugiej kolejności Rosjanami, dziś byliśmy Francuzami, zdarzyło się też, że uznano nas za Włochów, a nawet mieszkańców Izraela! wczoraj pierwszy raz usłyszeliśmy "are you Polen?"
- w Nepalu nikt się nie boi i swoją własność; pranie można rozwiesić na ulicy - nikt nie zabierze, można zostawić swój sklepik i pójść do sąsiada pogadać, albo nad rzekę zrobić pranie; zdarzyło nam się, że właściciel kafejki internetowej, oświadczył, że musi wyjść na 20 min i po prostu poszedł zostawiając nas z dziesięcioma komputerami w miejscu do którego każdy mógł wejść - wrócił po pół godziny i oświadczył, że musiał pojechać do domu, a to kilka kilometrów stąd; dzić W. zapomniał torby z knajpki gdzie piliśmy kawę - zorientował się po 15 min drogi, ruszył biegiem, mi przez głowę przeleciało tysiąc myśli jak odzyskać zgubę (w torbie mieliśmy aparat) - okazało się, że nikt nie zorientował się nawet, że torba została na ławce, nikt też nie miał nic przeciwko, żeby W. ją sobie po prostu wziął
[K:] Z sytuacji zabawnych: siedzimy sobie nad rzeką, podziwiamy widoki podchodzi do nas chłopiec - sprzedaje orzeszki - no dobra, bierzemy paczkę, orzeszki ziemne, nie takie równe i ładne jak u nas, tym lepiej - naturalne; jemy, jemy, podchodzi drugi raz - zagaduje, standardowo skąd jesteśmy, co i jak, po czym pyta ile kosztuje zrobienie takiego tatuażu jak ma W. - ten odpowiada, że jest bezcenny, mały nie daje za wygraną, pyta jeszcz raz i jeszcze, ale w końcu się poddaje i odchodzi; znalazł sobie w nas jednak kumpli i podchodzi raz trzeci -tym razem zainteresowany jest zakupem butów W., pyta ile kosztują, W. mówi że nie wie, ale chłopak jest uparty i zadaje pytanie drugi, trzeci, czwarty raz - W. nie wytrzymuje i pokazuje mu odchodzącą podeszwę, chłopak dostaje ataku śmiechu, aż się zwija, po czym rozbawiony odchodzi - do dziś zastanawiam się co go tak ubawiło... [W:] Jak to co go ubawiło? Amerykanin z dolarami chodzi w rozklejonych butach!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz