środa, 5 stycznia 2011

31.12.2010 PEKIN

[W:] W ostatni piątek roku o godz. 5.35 czasu lokalnego (w Polsce nadal czwartek) przybyliśmy na główny dworzec w Pekinie. Wychodzimy na zewnątrz, a tam życie już kwitnie, panuje straszny hałas i chaos, ludzie biegną, wpychają się w kolejkę (ważne-przed wyjściem z dworca sprawdzane są bilety, więc wszystkie zachowujcie). Jest okrutny mróz, choć nigdzie nie widzimy śniegu (tu klimat jest zbyt suchy). Na szczęście oprócz kosmicznych szlaczków, są też angielskie napisy, więc szybko kupujemy bilety na metro (2 yuany - ok 0,9 zł) - przed wejściem do podziemia nasze bagaże są prześwietlane (i tak na każdej stacji). Metro,podobnie jak w Moskwie, jest bardzo dobrze rozrysowane i opisane, a co najważniejsze i przynoszące sporą ulgę, wewnątrz słychać z głośników angielską lektorkę.  Po dotarciu do docelowej stacji Jishuitan dreptamy sobie chodnikiem i napotykamy jadłodajnię, w której widać typowe chińskie bułeczki gotowane na parze (baozi). Na początek bierzemy po jednej - W. z mięsem, K. z warzywami - kosztują po juanie za sztukę i są naprawdę pyszne. Odnajdujemy The Red Lantern House w Hutongu Zhengjue (hutongi to takie boczne wąskie, acz urocze uliczki), i mimo że mamy ochotę szukać niższych cen w innych hostelach, tyłki mamy tak przemarzniętę, że bierzemy 4 noclegi w zbiorowym pokoju (raptem czteroosobowy, z dwoma piętrowymi łóżkami). Następnie chwila wielkiego szczęścia - prrrryyyyysznic! Gorrrący, mokrrry, norrrrmalny prrrrysznic! Myjemy więc ciałka, po czym ustawiamy budzik na 11.00 i zasypiamy, jest jednak tak zimno, że nie możemy zasnąć, zamiast spać piętrowo tulimy się i nakrywamy dwiema kołdrami - nadal zimno. Ciekawe, czy te łóżka sa tak szerokie, czy to tylko nasze wrażenie po spędzeniu tygodnia w Transsibie.
[K:] W hostelu zorientowaliśmy się, że nie możemy wejść na stronę bloga - nie wiemy dokładnie o co chodzi, ale prawdopodobnie brak łączności zawdzięczamy wujkowi MAO. Nie tylko nasz blog jest zablokowany, podobnie jest z innymi blogami googla. Postaramy się jednak w miarę możliwości na bieżąco dokonywać wpisów. Trochę to potrwa, bo najpierw wysyłamy wszystko "do Polski", a hostelowy internet nie jest szałowo szybki. Prosimy o cierpliwość - wszystko dojdzie.
[K:] Muszę przyznać trochę ze wstydem, że myslałam że Chińczycy są bardziej jednolici: mali, szczupli i wszyscy do siebie podobni - a są tacy jak my tylko trochę inni.
[W:] Potem wyskakujemy na miasto - odwiedzamy park beihai, następnie wzgórze węglowe, a na koniec plac tiananmen, jednak jest już ciemno, a my jesteśmy głodni. Wracamy więc w "nasze" rejony i po drodze wstępujemy do knajpy - coś jakby chiński bar mleczny - gwarno, ciasno, kolorowo no i pewność, że to prawdziwa ichnia jadłodajnia, a nie ściema dla turystów. Pani kompletnie nie kuma o co nam chodzi, choć K. pokazuje palcem szlaczki z naszego przewodnika. W końcu dostajemy:
1. dużą miskę zupy z solidnym - grubo krojonym makaronem, kapustą, kawałeczkami mięsa i jakimiś dziwnymi niteczkami z paciorkami - K. mówi,że to jakaś ośmiorniczka była - sądząc po wyglądzie - możliwe. Zupę taką je się tu pałeczkami, mają też małe łyżeczki, więc i płynu da się podpić (na gust W. to kapuśniak z niedoborem lub brakiem soli, a na gust K. lekki rosołek)
2 .miseczkę "ciapajki" z ryżu, czerwonej fasoli, małych suszonych śliwek (z pestką, którą my krępujemy się wypluć - oni luz), taka słodkawa ni to zupa ni to danie, ale ok.
 3.  coś na wzór naszego naleśnika/krokieta ze smacznym nadzieniem mięsnym - K. zjada połowę - pierwszy raz odkąd Ją znam, widzę jak świadomie zjada taką porcję mięcha ( i to w Chinach - a wisz Pan co tam Chińcyki nawkładali?, nie wisz...)
4. smażona bułeczka ze słodkim nadzieniem.
 







 
 
Obiad za 21 juanów - najedzeni jak świnki - no raj! jak w naszej ukochanej wrocławkiej Mewce.  Małe zakupy: miejscowe piwo Yan Jing (5y), 0,5 l coli (3 y) i dwie małe mineralne (drogie, bo aż 9 y). W hostelu okazuje się, że mamy współlokatora - to Olaf z Niemiec, który nawija po angielsku jak po swojemu i jest nieźle nakręcony. Mówi, że idzie do hinduskiej knajpy świętować New Year ze znajomymi i że wróci późno. Odwiedza nas dziewczyna z pokoju obok i namawia, byśmy się przyłączyli do międzynarodowej ekipy, która urządza "bal" tu na miejscu w Red Lantern House. Serdecznie jej dziękujemy, ale oboje wyglądamy jak przemarznięte dwie pierdoły z gilami pod nosem, które w zaułku przekopało kilku meneli. Ledwie mamy siłę mówić, więc zostajemy w pokoju wyalienowani, a pod naszymi drzwiami odbywa się impreza. Łączymy się na skajpie z Familią K, (tu następuje rozklejenie K. i wylanie litra łez na nasz przewodnik i moją kołdrę ). Chwila bezcenna i wyjątkowa - siedzisz w Pekinie tuż przed końcem roku 2010 i słyszysz od Babci, która nadaje ze swej wsi na Skajpie - "musisz się wygrzać! nogi wymocz w soli! wódki się napijcie i w ganianego pobawcie to się wygrzejecie" (Babcia - We Love You! Jesteś Mistrz!). A że babcinych porad nie powinno się ignorować, prędko otwieramy gorzałkę, którą przywieźliśmy z Polski i popijamy kolejne strzały zakupioną wcześniej colą. Dzwonimy też do Siostrzyczki mej kochanej. Olaf wraca bardzo szybko z imprezy i mówi, że jakiś dziwny klimat i że ich wyprosili z knajpy. Impreza obok trwa w najlepsze, a my opróżniwszy flaszkę idziemy spać.
[K:] Jeśli ktoś powiedziałby mi kiedykolwiek, że ostatni dzień 2010 roku spędzę w Pekinie, a do tego ostatni zachód słońca tego roku będę oglądała ze wzgórza z widokiem na Zakazane Miasto - nie uwierzyłabym.
"z wydarzań magicznych [K:] ":  usłyszeć babcię przez Skype w Pekinie i jej rady jak zwalczyć chorobę, przeziębienie - BEZCENNE!



 

3 komentarze:

  1. Janeczka wcina mięso :) a wiesz, że Bajeczny jest tańszy ;p

    OdpowiedzUsuń
  2. nie mogę uwierzyć, że zjadłaś mięcho! Ależ jesteś dzielna!

    OdpowiedzUsuń