wtorek, 11 stycznia 2011

08.01.2011 DZIW SIĘ DZIW








[K:] Ok. 5.00 na lostnistu zostaje przywrócony normalny ruch, pierwsze odloty o 6.35, więc i podróżni się schodzą i odprawy zaczynają. Siedzimy pod tablicą odlotów i czekamy aż wyświetni się nasz lot CA 407, odlot 8.20 do Kathmandu. Wyświetla się i wszystko się zgadza z wyjątkiem tego, że zamiast Kathmandu, miastem docelowym jest Lhasa. Mi robi się słabo, Wojtkowi gorąco, ale staramy się nie ulegać emocjom. Sprawdzamy jeszcze raz i jeszcze i nic nowego nie wymyślimy, jest Lhasa i koniec. (Przypomnę tylko, że nie mogliśmy mieć w Lhasie przesiadki, jak planowaliśmy początkowo, bo potrzebne były nam permity. Szybko więc organizowaliśmy lot tylko z przesiadką w Chengdu). Spokojnie. W. idzie do informacji i dobra wiadomość - to są loty wewnątrz Chin, my mamy lot międzynarodowy i powinniśmy udać się na inną część lotniska. OK. Idziemy i na tablicy już poprawnie lot do Kathmandu, 8.20, CA407 - zgadza się. Oddychamy z ulgą. Oddajemy bagaże - w W. plecaku wykryto zapalniczkę, którą nam zabierają - nasze jedyne źródło ognia([W]-była w kształcie jointa i cała w zielone listki-hihihi, K. zabrała ją swojej mamie). Kręcimy się jeszcze trochę to tu, to tam, aż w końcu udajemy się na odprawę. Ta przebiega bardzo sprawnie, sprawdzają bilety, paszporty, bagaże, nas i tylko dziwi mnie czemu nie dostajemy pieczątki w paszporcie - przecież opuszczamy Chiny?
Wsiadamy na pokład samolotu, po minucie W. zasypia. Jest okropnie zmęczony, mi zresztą też głowa leci co chwilę. Jednak ze smutkiem stwierdzamy, że starzejemy się. Nie raz nieprzespana noc nie stanowiła najmnijeszego problemu. Po imprezie szliśmy na zajęcia, albo odsypialiśmy godzinę i człowiek był jak nowo narodzony. Niestety to już nie te czasy.
Wzbijamy się w powietrze i powietrza brakuje od widoków. COś PIĘKNEGO! Pod nami Himalaje. Najpierw wyłaniają się same wierzchołki z gęstej warstwy chmur. No nie mogę się napatrzeć. A mam okazję, bo to pejzaż towarzyszący nam przez cały lot. Dostajemy posiłek - ciekawe co dadzą na śniadanie. Tu nas, trzeba przyznać, łapie zaskoczenie. Na ciepło przynoszę nam bezsmakową papę z ryżu i do tego dodatki. Jakieś warzywka mocno doprawione zapakowane próżniowo, w oddzielnym pudełeczku kukurydza i jakaś brązowa kulka okazująca się być jajkiem. Jajko pomimo swego koloru smakuje tak jak nasze. Na deser, kawałki pomarańczy i znana nam już bułeczka. Dobre.
Lecimy, lecimy - wszystko fajnie. Jedna rzecz mnie tylko niepokoi - coraz częściej w komunikatach pojawia się słowo Lhasa. No ale może to przypadek - w końcu nad Lhasą lecimy. Samolot podchodzi do lądowania (naprawdę zastanawiałam się gdzie on chce wylądować, wokół same góry, ani kawałka płaskiej przestrzeni). Szczęśliwie lądujemy, po czym słyszymy "welcome to Lhasa". No to spoko! W głowie analizuję wszystkie sytuacje, które powinny potwierdzić, że jesteśmy w Kathmandu: kilkukrotnie sprawdzane bilety, odprawa, nawet wchodząc do samolotu pytałam czy to lot do Kathmandu, pokazując na bilecie nazwę. No ale spokojnie - nie ma co panikować, może to nie Lhasa. Wsyscy wychodzą z samolotu to my przecież nie zostaniemy. Po przekroczeniu drzwi, miły pan pokazuje nam wyjście i mówi LHASA HERE! Musiałam zrobić przerażająca minę, bo zaraz zapytał Kathmandu? i wskazał panią z kartką w dłoni. Okazało się, że tu mamy przesiadkę. Trochę nas to wszystko zaskoczyło, tymbardziej, że po nieprzespanej nocy, nie kontaktujemy na bieżąco. No w porządku. Tu odbyło się ostateczne sprawdzanie wiz, wbijanie pieczątek, kilkukrotna kontrola, przechodzenie przez bramki bez butów itd. Udało się przejść - wsiadamy do tego samego samolotu, lecimy dalej. Dostajemy kolejny posiłek - ciepłą bułkę - taka jak do hamburgerów, a w niej kawałek "białego" jajka, plasterek pomidora i sałaty i plasterek czegoś co przypomina wędlinę. Po niedługim locie lądujemy i zastanawiamy się czy bezproblemu dostaniemy wizę. Nie mamy potwierdzonych informacji, że można ją na lotnisku kupić. Nic nas już dziś nie zaskoczy. Okazuje się, że ten punkt programu ma pójść dziś bez najmniejszych problemów - po 5 min. formalności sympatyczni panowie wklejają nam potrzebną adnotację. WELCOME TO NEPAL!
Łapiemy bagaże i szukamy bankomatu - nie ma. Jest na szczęście coś co przypomina kantor, więc zamieniamy na początek 20 $ i zamierzamy jakoś dostać się do holetu. Nie mamy rezerwacji, ale nadzieję, że poza sezonem nie będzie tłumów. Po wyjściu z dworca atakuje nas kilku taksówkarzy. Chcemy zebrać myśli, ale się nie da - zaczynamy negocjacje. Cena która początkowo zachęcająco brzmiała 2$ po podaniu adresu hotelu, zwiększa się do 8$! O nie! Jesteśmy stanowczy. Oczywiście proponują nam swoje hotele, jeden przez drugiego się przekrzykuje. W końcu zgadzamy się na 300 R (jedna R to ok 0,04 zł, 1 zł = ok 25 R, więc za taksówkę zapłacimy jakieś 12 zł). Taksówka oczywiście w klimacie, z przodu nie ma okna i wogóle dużo by mówić. To co widzimy za oknem nie da się opisać - chaos, nieład to określenia bardzo delikatne. Widać wielką biedę. Ludzie śpią na ulicach, ale są kolorowi i usmiechnięci. Jest cieplej niż w Pekinie - świeci słońce, temperatura powinna być w granicach 12 stopni.
Taxi wysadza nas na głównej ulicy, przy której ma się znajdować nasz hostel. No cóż - ciężko go znależć. Zaraz zjawiają się oczywiście pomagacze, którzy chętnie do hotelu zaprowadzą, proponując przy okazji inną lokalizcją, reklamując swoje biuro. Znajdujemy szyld i informację, że hotel jest na czwartem piętrze. Idziemy więc. Na górze wita nas mały piesek i właściciel, który podłapuje, że jesteśmy z Polski i zamiast OK, mówi DOBRA. Postanowiliśmy, że w końcu należy nam się dwójka z łazienką. Bierzemy na razie na trzy noce. Podobno ciepła woda jest 24 godziny na dobę, w roztargnieniu zapominamy zapytać, jak często prądu nie ma (jak przyjeżdzamy nie ma, potem przez kilka godzin jest, a teraz znowu nie ma. Świeci się tylko jedna żarówka - pewnie hostel ma swój agregat.) Ale jest internet i to nawet (na razie) nie taki wolny jak nam się wydawało. W pokoju zimno. Bierzemy ciepły prysznic, i kładziemy się, zasypiamy. Planujemy wstać po dwóch godzinach, ale nam to nie wychodzi. W. śpi nadal (w Kathmandu kolejne przestawienie czasu - cofamy zegarek o 2.15 godziny - teraz jest 20.23 w Polsce 15. 38), a ja chyba zaraz do niego dołączę. Musimy odpocząć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz